wtorek, 9 grudnia 2014

„Mam łagodny punkt w sercu”

Mój chłopak (i przyszły mąż), Marlon jest Brazylijczykiem. Nie powiem Wam, ile zna języków, ponieważ liczba ta ciągle rośnie. W ilu mówi biegle, ilu się uczy obecnie i ilu planuje się jeszcze uczyć – to właściwie nie ma granic. W każdym bądź razie, każde z nas ma bzika na punkcie uczenia się języków obcych, można zaś stwierdzić, że łatwo było nam znaleźć wspólny język.

Od kiedy jesteśmy razem, ubogacamy siebie nawzajem i naszą relację wiedzą językoznawczą. Bardziej konkretnie, on uczy mnie hiszpańskiego i portugalskiego, a ja go uczę węgierskiego. Zawsze uważałam, że poznawanie drugiej osoby jest jak odkrywanie nowego świata, każdy bowiem inaczej odbiera świat dookoła i odtworzy swoją rzeczywistość na podstawie własnych doświadczeń. Są pewne tendencje według których przebiega odbieranie i odtwarzanie, ale nie ma dwóch osób, u których w identyczny sposób przebiegają owe procesy. Psychologia w miarę dobrze opisuje jak działają percepcja i rekonstrukcja, ale wiadomo, że zawsze należy uwzględniać cechy i doświadczenia danej osoby.

Uczenie się idiomów ubogaca nie tylko naszą wiedzę językoznawczą, ale dzięki znajomości takich wyrażeń możemy lepiej poznać sposób myślenia mówców danego języka. Oprócz tego, to wielka frajda. Wyobraźcie sobie, gdy przyjdzie obcokrajowiec, który posługuje się taką wiedzą, nie powie tylko, że ktoś jest pracowity, ale dodaje, że „on jest pracowity jak mrówka”. Albo na pytanie „jak się żyje w Polsce”, nie odpowie samo „dobrze” ale rzeknie „jak ryba w wodzie”. Robi wrażenia, nie? :)

Mam także swoje ulubione powiedzenia w języku polskim. Bardzo lubię jak przysłowia innych kultur zwracają uwagę na to co można nazwać uniwersalną prawdą. Podaję przykład: „czym skorupka na młodości nasiąknie, tym na starości zionie/trąci”. Dla mnie to zdanie jest podsumowaniem wszelkich teorii psychologicznych opartych na twierdzeniu, że różne modele zachowania przyswajane w najmłodszym wieku, czyli w dzieciństwie, mają efekt na nasze tendencje behawioralne w dorosłości.

Warto zwracać uwagę na powiedzenia, gdyż one zawierają cząsteczkę prawdy. Są takie, które są identyczne w różnych językach: „darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby” albo „niedaleko pada jabłko od jabłoni”. One są tak samo w języku węgierskim. Są zatem takie, które przekazują tą samą mądrość, ale inaczej są sformułowane: „Jeszcze tego nie było, by jajko kurę uczyło” a po węgiersku to mniej więcej „jeszcze tego nie było, by kompot konserwował babci” (gdyż to się dzieje jedynie odwrotnie), i podobnie „jeszcze tego nie było, by zając zabrał broń [myśliwemu]” również z naszego pięknego języka węgierskiego. U Was jest „burza w szklance wody” u nas… hm… „burza jest w nocniku”. Nie bierze się drzewa do lasu – po angielsku nie bierze się węgla do Newcastle (it’s as necessary as carrying coal to Newcastle) a po węgiersku nie bierzemy wody do Dunaju. W sumie ten ostatni fajnie by brzmiało po portugalsku w wersji brazylijskiej w której „nie bierze się wody do Amazonki”. :)

W tytule czytacie idiom dosłownie przetłumaczony z języka angielskiego (to have a soft spot for someone in one’s heart), co oznacza, że dana osoba traktuje kogoś szczególną czułością i zwraca na tą osobę więcej uwagi niż na pozostałe w swoim otoczeniu. Osoba, do której należy ów punkt łagodny w moim sercu powiedział mi kiedyś, że zawsze był zapominalski i trochę nieogarnięty. Współczuję mu (współczuję Ci, kochanie, nie przejmuj się, wiesz dobrze, że mam ten sam kłopot :) ). Ale to co mnie najbardziej zaskoczyło, było zdanie, które jego Mama powtarzała wielokrotnie: „Dobrze, że Twoja głowa jest przymocowana do szyi, bo inaczej byś ją zgubił.” Zaskoczyło mnie ono z tego powodu, że dokładnie to samo moja Mama mi mówiła nieraz w moim dzieciństwie, skoro zawsze byłam zapominalska i trochę nieogarnięta.

Marlona i mnie dzieliły tysiące kilometrów, strefy czasowe, cały ocean, granice wymyślone przez ludzi. Pomimo takiej odległości, ta sama idea zakorzeniła się w naszym umyśle. Nieważne skąd się pochodzi, ważne jest to, że mimo licznych różnic (realnych lub wyimaginowanych), mamy dużo wspólnego i to nie dotyczy tylko naszej relacji, ale także wszelkich relacji międzykulturowych.

czwartek, 27 listopada 2014

No dobrze, ale jak do tego się zabrać?

Czy zastanawialiście się już nad tym, czego się uczy najpierw w języku obcym? 

Ogólnie rzecz biorąc, gdy zaczynamy uczyć się języka obcego, są pewne zwroty, które chcemy koniecznie poznać. Naturalnie one są słowami powitania, podziękowania, pożegnania, może krótkie pytania typu "jak się masz?" "jak masz na imię?" "czy masz rodzeństwo?". Odnosząc się do jednego z najważniejszych sekretów Konrada, warto uczyć się całych zdań, wyrażeń, aby unikać wkuwania samych wyrwanych ze swojego kontekstu słówek. Jak to zrobić? Dowiedzcie się więcej o technikach z książki, o której ostatnio pisałam! :)

Osobiście później wyobrażam sobie najzwyklejsze sytuacje, typu: (1) jadę autobusem, chciałabym wysiąść ale ktoś stoi między drzwiami a mną; (2) robię zakupy, chciałabym zapłacić kartą; (3) chciałabym zamówić kolację. W pierwszej sytuacji warto się nauczyć zdania "Przepraszam, czy mogę przejść?" "Chciałabym wysiąść", potem pytania "czy mogę zapłacić kartą?". Te dwie pierwsze sytuacje są o tyle proste, że najprawdopodobniej dostaniemy oczekiwaną odpowiedź, czyli "Proszę" i mogę przejść, oraz "Tak/Owszem/Nie", którą na poziomie podstawowym zrozumiemy bez problemu. Trzecia sytuacja jest o tyle bardziej złożona, że wymaga porządniejsze przygotowanie. Przecież zanim zamówimy danie, trzeba przeczytać menu/jadłospis ze zrozumieniem, bo w przeciwnym przypadku w egzotycznym kraju na naszym talerzu ląduje ośmiornica. Wierzcie mi, może się wydarzyć! :)

Muszę robić tutaj jeszcze jedną małą dygresję by wspomnieć tych, którzy nie chcą specjalnie się rozwijać w danym języku, ale są zaciekawieni jego brzmieniem. Oni proszą o przykłady przekleństwa w Twoim języku ojczystym. I mimo tego, że tak naprawdę ich nie rozumieją, strasznie dobrze ich to bawi. Dlaczego? Bo to co zakazane (między innymi słowa tabu) zawsze intryguje człowieka. Jak dziecko, które pomimo wszelkich zastrzeżeń rodzicielskich podchodzi do gorącego pieca by go dotknąć po raz pierwszy. Jest to tak fascynujące, co się kryje za zakazem! Te dwie sytuacje jednak różnią się w późniejszej fazie, ponieważ, w momencie gdy dziecku się uda dotknąć piec (pomimo wszelkich przeciwnych starań od strony rodziców), natomiast oderwie rączkę bo poczuje straszny ból i nauczy się (na zasadzie warunkowania klasycznego, z własnego doświadczenia), że nie powinien powtórzyć tejże akcji. A w przypadku znajomego, którego intrygują przekleństwa w drugim języku zadaje te same pytania 100 razy… a jak to się mówi? Co to było? Jak się przeklina u was? I powtarza je aż do bólu… :)

W zależności od Waszego zainteresowania i planów co do poziomu, który pragniecie osiągnąć, możecie sobie wybrać swoją drogę. Oto moja rada: najpierw nauczcie się tego, co jest związane z Wami bezpośrednio. Z jednej strony to co jest osobiste, jest ważniejsze, dlatego zapamiętacie je szybciej. Oprócz tego nauczcie się odpowiedzieć na pytania, które chcielibyście zadać innym. Na przykład, pytanie „czy masz rodzeństwo?” można traktować jako podstawowe. Pytanie zadajemy nie dla samego pytania, ale dlatego, że jesteśmy zainteresowani odpowiedzią. Naturalnie potrzebujemy znajomości słów „młodszy/starszy brat”, „młodsza/starsza siostra” i ewentualnie „bratanek/bratanica” oraz „siostrzeniec/siostrzenica”. Gdy po raz pierwszy napotkałam te cztery ostatnie słowa, zaczarowało mnie całkowicie bogactwo leksykalne polszczyzny w zakresie nazewnictwa członków rodziny. Według hipotezy Sapir-Whorf język i kultura/rzeczywistość, czyli kontekst, w którym używają dany język są wzajemne zależne. Fakt, iż w polskim istnieją cztery nazwy do opisywania „potomka czyjegoś rodzeństwa” świadczy o tym, że w czasie powstania tego nazewnictwa w Waszej kulturze było istotne dokładnie wyrażać w jakiej relacji są pojedyncze członkowie rodziny. Świadczy też o tym, że relacje rodzinne są bardzo cenne w Waszym społeczeństwie. To mnie głęboko urzekło i też zachęciło mnie do dalszej nauki. :)

Podaję konkretny przykład. Zanim zaczęłam się uczyć języka hiszpańskiego już szykowałam się do wyjazdu na Półwysep Iberyjski. Planowałam pielgrzymkę od dłuższego czasu na Camino de Santiago. Podczas pielgrzymowania mogą wystąpić przeróżne problemy i przynajmniej na to co przewidywalne należy się przygotowywać językowo. Na przykład nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy nauczyć się tych zdań na samym początku nauki: Mi espalda tiene un contractura („Mam kontuzję w plecach”), ¿Dónde está el ayuntamiento? („Gdzie jest urząd miasta?”) oraz to co było najważniejsze ¡Buenas tardes! Soy peregrina y estoy buscando una habitación libre para la noche („Dobry wieczór, jestem pielgrzymką i szukam wolnego pokoju na noc/do przenocowania”). W przypadku, gdy nie znalazłam wolnego pokoju, musiałam prosić o pomoc w urzędzie miasta, ponieważ tam pracownicy zazwyczaj mogą coś wymyśleć. Tak się stało w mieście Mallen, gdzie spędziłam mroczną noc w Miejskim Ośrodku Sportowym dzięki pracowniczce Urzędu, która mi podała klucze do całego kompleksu. Słowa kontuzja, pielgrzymka, lub urząd miasta tak rzadko występują w podręcznikach językowych jak biały kruk w lesie. :) Jednak dobrze wiedziałam, że te wyrażenia będą mi potrzebne i musiałam je zapamiętać. Skądinąd moje życie od tego zależało. Dzięki temu pamiętam je aż do dzisiaj.

Są jednak sytuacje, na które nie możemy się przygotować. Wiedziałam, że gorące hiszpańskie słońce grozi poważnym oparzeniem skóry, dlatego wrzuciłam do plecaka mleczko do opalania z wysokim filtrem. Nie pomyślałam jednak o tym, że pomimo wielokrotnego dokładnego smarowania, hiszpańskie słońce tak mocno pocałuje moją skórę, że zabarwi się ona na kolor węgierskiej papryczki. :( Moje nogi cierpiały najbardziej, gdyż moje łydki i uda były najmocniej oparzone. Dios mio… Gdy dotarłam do miasta docelowego, powędrowałam do apteki, gdzie prosiłam o pomoc. Pokazałam zranioną skórę i powiedziałam, Me duele. Mucho. Ayuda. Por favor. („Boli mnie. Bardzo. Pomoc. Proszę.”) Przekazałam to co chciałam i mniej więcej rozumiałam ostrzeżenie aptekarza, według którego trzeba było jeszcze więcej mleczka stosować, ale krem, który mi sprzeda, pomoże mi. Bóg strzeże (jak podczas całej pielgrzymki) i dzięki opiece zaczerwienie zanikło z dnia na dzień, skóra odzyskała naturalny kolor, a dusza – spokój.

Drodzy, nauka języka obcego jest w dużej mierze indywidualnym procesem, także zanim zabierzecie się do nauki, pomyślcie sobie co pragniecie przekazać w danym języku. W taki sposób jest prawie niemożliwe stracić motywacji. :)



piątek, 7 listopada 2014

Tajemnice...

Moi drodzy, w dzisiejszym poście podzielę się kilkoma przemyśleniami o uczeniu się języków i w ramach tego, polecam Wam niesamowitą lekturę. Niedawno miałam szczęście przeczytać książkę Sekrety poliglotów Konrada Jerzaka vel Dobosza. Słyszałam o książce już długo przed jego publikacją i odliczałam dni, aż mogłam ją zamówić przez Internet. W końcu jej nie zamówiłam, ponieważ w ostatnim momencie okazało się, że wkrótce będziemy mieli możliwość poznać autora osobiście i kupić książkę „od ręki”.

Poznałam osobiście Konrada na konferencji poliglotów w Poznaniu, który prowadził również znany i utalentowany poliglota, Luca Lampariello z Włoch. Konrad miał ze sobą kilka przekładów swojego dzieła, ale naprawdę tylko kilka, więc musieliśmy być baczni i jak najszybciej „zarekwirować” przekłady dla siebie. J

Skoro interesuję się uczeniem się języków obcych, z chęcią otworzyłam książkę i już po pierwszych stronach miałam takie poczucie, że ta lektura będzie szczególnie znaczna w moim życiu. Zajęło mi dosłownie kilka godzin, żeby przeczytać ją do końca i chociaż wcześniej myślałam, że mam mniej więcej dobrze opracowany system uczenia się języka obcego, dzięki Konradowi i sekretom opisanym przez niego doszłam do wniosku, że „hej, ja te błędy popełniam!”

Kiedyś chodziłam na lekcje muzyczne, ponieważ grałam na fortepianie. Pamiętam, jak moja nauczycielka powtarzała, że to co się liczy na koncercie to pierwszy i ostatni akord. Jeżeli potrafisz je ładnie zagrać, robisz dobre pierwsze wrażenia oraz zostawisz przyjemny „odgłos” lub „ślad” w uszach swojej publiczności. Zdając sobie sprawę z tego, że nie wystarczy jednak trafić na pierwszy i ostatni akord, ale ważne jest również to co się znajduje pomiędzy, muszę powiedzieć, że układ tejże książki właśnie zrobiła takie wrażenia i zostawiała takie ślady, które są długotrwałe.

Konrad nie tylko uczy w swoim dziele ale uczy OPOWIADAJĄC. Drodzy, opowiadania, stworzenia historii lub wykorzystanie znanych już historii do wyjaśnienia teorii jest genialnym sposobem na utrwalenia wiedzy. Jest to jeden z wielu sekretów, którym się dzieli z nami autor i za który bardzo dziękuję w imieniu wszelkich poliglotów oraz osób chętnych uczenia języków lecz walczących z trudnościami. J

Możecie również przeczytać pierwszą recenzję książki tutaj.


Zachęcam Was do lektury i do zobaczenia! J


czwartek, 23 października 2014

Witam ponownie - o formach powitania

Tak dawno nie pisałam żadnego wpisu do mego bloga, że aż wstyd. Wiele się wydarzyło w moim skromnym życiu od udzielenia ostatniego tekstu, między innymi skończyłam pierwszy rok na psychologii i znalazłam miłość mojego życia. Ale o tym wszystkim później napiszę. :)

Ostatnio zastanawiałam się nad różnymi zwrotami powitania i pożegnania w języku polskim. Zachwyca mnie to, ile macie możliwości jeżeli chodzi o powitanie, którego formy różnią się pod względem formalności i rejestru, którego używacie. Ponownie przekonałam się, że polski jest niezmiernie bogatym językiem.

"Szanowny Panie", "Szanowna Pani", "Szanowni Państwo" jest o wiele piękniejszy niż angielski "Dear Sir/Madam" itp. Natomiast "Witam", "Witaj", "Witajcie", "Witam(y) serdecznie" są już bardziej kontrowersyjne. Nie lubię "Witam", ponieważ z jednej strony zwraca uwagę na mówcę a nie na powitaną osobę, a z drugiej strony widziałam w wielu takich kontekstach, w których tak naprawdę osoba witająca nie była raczej zdecydowana, czy powinna używać formy grzecznościowej czy nieformalnej. Więc świadomie lub nieświadomie wykorzystuje formy "bezpiecznej gry" (play safe). Trochę dziwna forma, co Wy o tym myślicie?

"Cześć" podoba mi się najbardziej, może dlatego, że to słowo było pierwsze, którego się nauczyłam i natomiast mnie poinformowano, że jest ono etymologicznie pośrednio powiązane z węgierskim słowem "tisztelet", które znaczy szacunek, czyli cześć. Mówiąc "Cześć" gdy powitamy kogoś, jednocześnie wyrażamy szacunek w stosunku do tejże osoby. Pięknie!

Oprócz tych wymienionych powyżej, jest szereg innych form, które mnie bawią za każdym razem, jak ich usłyszę: "siema", "siemano", "siemanko", "hej", a nawet "siemahej", "doberek" (zamiast "dzień dobry"), "piątka" itd.

Powitanie, które mnie najbardziej zdziwiło to było "Czołem" - słyszałam go tylko od starszych panów, chociaż bywają młodsi mężczyźni, którzy tak wolą powitać kobiety. Oni zazwyczaj także pocałują rękę - a moje serce aż stopnieje. :) Według mojego pierwszego profesora języka polskiego na uniwersytecie w Budapeszcie, opowiadał o etymologii tego słowa. Głęboki ukłon z dodatkiem dotknięcia czołem ziemi lub podłogi był najgrzeczniejszą formą powitania, które wyraziło bezwzględne podporządkowanie się powitanej w taki sposób osobie. Mój profesor opowiadał także, że początkowo sługi powitały szlacheckich takim ukłonem. Upływem czasu jednak cały rytuał skrócił się do słowa "czołem" i później (w sprzeczności z jej oryginalną funkcją) zaczęły go używać osoby równe ze względu na ich status społeczny.

W języku polskim powitania sugerujące "Bożą interwencję" są charakterystyczne dla duchownych, pastorów, księży itp., takie jak "Wszelki duch Pana Boga chwali!", "Szczęść Boże" lub "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus". Ale żeby Wy, Polacy też zobaczyli coś nowego z naszego kolorowego świata, podzielę z Wami ciekawostką z języka mojego serca, czyli węgierskiego. Mamy powitanie "Isten hozott", który dosłownie znaczy "Bóg Cię/Was zaprowadził tutaj". Ma ono funkcję podobną do polskiego "Witamy", czyli znajduje się na przykład pod tablicą miejscowości. Czy to nie jest piękne? Z kolei w języku irlandzkim funkcję powitania spełnia zwrot "Dia dhuit" na które za każdym razem odpowiemy "Dia is Muire dhuit". Pierwsze znaczy "Niech Ci Pan Bóg błogosławi" a drugie "Niech Ci Pan Bóg i Maryja błogosławią". Czy to nie jest przepiękne? :)

Pożegnania... nie raz padłam ze śmiechu, po prostu macie niesamowitą kreatywność językową... Ponieważ oprócz "do widzenia", "do zobaczenia" "do zobaczyska" lub po prostu "do zo" mówicie "na razie" i wszystkie jego odmiany: "nara", "narka", "nara pa" i które wygrało nagrodę: "narahejpa". Też fajne są takie zwroty jak, "To ja spadam", "Trzymaj się". A znowu mała kontrowersja: "z Bogiem". Ze względu na przesłanie, jest to piękne pożegnanie, natomiast nie jeden raz słyszałam już z taką odrzucającą intonacją, która sugerowała, że chyba ta osoba już nie chce zobaczyć drugiego nigdy więcej w życiu. Byłam zakłopotana, ponieważ dla mnie to jest nieco kontrowersyjne. Czy mieliście podobne wrażenia? Czy może źle interpretowałam?

Mogłabym jeszcze wiele innych rzeczy pisać o zwyczajach powitania i żegnania w różnych językach, także kulturach, jak się wita lub żegna niewerbalnie. Ale nie chcę Was nudzić, więc "to ja spadam" a "Wy trzymajcie się cieplutko". :)








czwartek, 24 kwietnia 2014

Siemaneczko!

Moje ulubione słowo w języku polskim to ‘się’. Wszechstronny, wielofunkcyjny, kolorowy i bardzo istotny cząsteczek języka, a więc jeżeli go omijamy, mamy przyjąć na klatę wszelkie konsekwencje swojego błędu. Jeżeli uczysz się języka polskiego, a w Twoim języku ojczystym nie ma zaimka zwrotnego podobnego do polskiego ‘się’, jest to dla Ciebie mit. Dla mnie to jest po prostu nie do ogarnięcia. Tak, mogę porównywać jego funkcję do funkcji czasowników ‘ikowych’ w języku węgierskim (gdzie końcówka –ik oznacza, że czynność jest skierowana na podmiot, nota bene Węgrzy notorycznie robią błędy odmieniając te czasowniki), inną funkcję do strony biernej w języku angielskim, ale NIGDY nie będę w stanie używać go na wyczucie. Nawet jak jestem pełni świadoma tejże funkcji, popełniam błędy typu „wolę teraz nic nie mówić i ugryźć w język”. Ugryźć SIĘ…

No bo człowiek nauczy się, że jest zasadnicza różnica pomiędzy uczyć a uczyć się, myć a myć się, załatwić a załatwić się, ale obcokrajowiec często popełnia błędy, po których native speaker wybuchnie śmiechem. Chyba już pisałam o tym, jak ostatnio piłam kolę w pracy i w związku z tym, że stosunkowo rzadko konsumuję napoje gazowane, zrobiło mi się źle. Chciałam powiedzieć koleżance, że odbiło mi się, a powiedziałam „odbiło mi”. E, tam. Przecież wszyscy wiedzą, że jestem nieco stuknięta.

Jadąc do Gniezna rozmawiałam z moja przyjaciółką Asią (cześć, Asiu, pozdrawiam Cię z bloga!) i chciałam jej powiedzieć, że bardzo wolno jedziemy. „Nie wiem, o której będę w Poznaniu, bo mamy 10 minut opóźnienia. I tak będę miała 20 minut na przesiadkę, ale w tej chwili jedziemy prędkością mrówki.” Chwila ciszy. „Co???” „No ten. Prędkością ślimaka. Nie, ŻÓŁWIA! Wiesz, jakieś zwierzę.”

To samo z przyimkami… na czym czy na co, o czym czy o co… Bóg wie, kiedy który, wybierz se, jeden z nich jest poprawny na pewno… J

Mam nadzieję, że to nie świadczy o zlekceważeniu moich błędów. Wręcz przeciwnie, pragnę polepszyć swój polski, czasami po prostu jest męcząca ta świadomość, że szklana ściana jest tak strasznie oporna. 

Jestem miłośnikiem dobrych i tanich słowników, zwłaszcza tych, które się kupuje na dworcu albo w sklepie z prostym przesłaniem „tanie książki”. To przyjaciel studenta. Niedawno w takiej kopalni złota znalazłam słownik wyrazów bliskoznacznych i byłam niezmiernie dumna ze swojego dobytku. Elokwentna studentka psychologii (no tak, jestem studentką psychologii od października, właśnie dlatego miałam względnie mało czasu na pisanie) ucieszyła się, że w końcu dowie się jaka jest różnica między rozgoryczeniem a zgorzkniałością. Drugi dzień poszłam do pracy, pochwaliłam się swoją książką, na co mój kolega zadał pytanie: „Hm. A już wiesz jaka jest różnica między łajnem a gnojem?” Dziękuję za wsparcie językowe, chłopaki! J

Ku czemu dążę z tymi moimi pokręconymi przemyśleniami? Ku temu, że błędy służą do czegoś. Zaprzyjaźnij się z faktem, że popełniasz błędy, a więc jeżeli je popełniasz, naucz się wyciągać z nich coś pożytecznego. 

środa, 12 lutego 2014

Ach, te czasowniki...

Czy zastanawialiście się kiedykolwiek jakie Wasz język stanowi pułapki dla uczniów? Wymieniam parę z nich, żebyście rozumieli o co mi chodzi. Nie dawno pisałam o skamielinach, czyli o zakorzenionych, uparcie powtarzających się błędach, natomiast w dzisiejszym wpisie będziecie czytali o tak zwanych jednorazowych błędach.

Niedawno piłam napój gazowany w biurze i dostałam czkawkę. Koleżanka zapytała, co się dzieje i miałam powiedzieć że odbiło mi się. Ale zamiast tego co powiedziałam? „Odbiło mi.”
"Możecie naprawić moje błędy..." odparłam raz w towarzystwie, na co kolega powiedział, że "naprawiać Ciebie nie będę, bo rowerem nie jesteś". Spoko! :)

Uff, chyba najgorszą sytuacją z tych wszystkich była ta, w której nauczyłam się na całe życie jaka jest różnica pomiędzy uspokoić a zaspokoić. Kolega był wkurzony i chciałam mu pomóc… miałam powiedzieć, „muszę Cie jakoś uspokoić”, ale stosowałam to drugie słowo… No ale, zaleta takich błędów jest taka, że jeżeli są trafne, to od razu rozwiązują sytuację bez dalszego starania się. Kolega natychmiast zapomniał dlaczego był wkurzony.
„Polski trudna język”, ale są błędy, które wystarczy raz popełnić. Same słowo „ruch” jest bogatym źródłem niebezpieczeństwa dla obcokrajowca. No bo przecież nie jest to logiczne, że czasownik od „ruch” to ruchać? Dla mnie to było jak najbarzidej logiczne. Ale tylko raz, przysięgam, tylko raz. J

W nauce języków obcych piękno tkwi zazwyczaj tam, gdzie trudność. W momencie gdy zrozumiesz różnicę pomiędzy słowami popieścić a popieprzyć, otwierają się drzwi na zupełnie nowy świat u Twoich stóp. Wyobraźcie sobie piękne czwartkowe letnie popołudnie na komunii, gdzie wolontariusze szykują się na przyjęcie ponad 50 dzieci. Wiatr lekko wieje, grupa 20 podekscytowanych młodych ludzi siedzi pod drzewem i dyskutuje. Ekipa organizuje jazdę konną dla dzieci i okazuje się, że prowadzący programu umieją tylko po węgiersku, więc będziemy musieli tłumaczyć na polski. Zaczynamy symulować sytuację, w której „dziecko” z Polski (jeden z wolontariuszy) boi się konia. Wolontariusz z Węgier proponuje podejść do konia i pogłaskać go. Na co tłumacz węgiersko-polski mówi: „proponuję podejść do konia i popieścić go”. Grupa rozpadła na dwie minuty, nie potrafiła się pozbierać, śmialiśmy się… To znaczy, tak, ja też śmiałam się, bo nauczyłam się śmiać ze swoich błędów…