sobota, 30 maja 2015

Ambasador Węgier w Gliwicach

Godzina 5:50, Bratysława. Poranny słowacki wiatr pojękiwa za cienkimi oknami dworca autobusowego. Miasto otwiera oczy a wyobraźnia – skrzydła. Najlepsza pora na pisanie.

Z ciekawością obserwuję zbierający się tłum przed okienkiem. Tutaj nie sprzedają biletów. Nie, nie. Tutaj za zaledwie dziesięć minut podnoszą rolki piekarni. Młode dziewczęta sprawdzają smartphone’a, chłopaki szurają nogami po podłodze. Wszyscy tak naprawdę czyhają na świeże wypieki. Ja też, tylko mam dobry kamuflaż: piszę do Was ale rzeczywiście dybię na wypieki kakaowe o kształcie ślimaka. Pycha!

Mówi się żartobliwie, że Marlon jest ambasadorem honorowym Brazylii w Gliwicach, ale nie tylko tam. Miał okazję reprezentować swoją ojczyznę w przeróżnych sytuacjach, zarówno na spotkaniach turystycznych w języku polskim jak i na konferencjach Esperantystów. Z chęcią dzieli się wszystkim co wyróżnia Brazylię wśród pozostałych państw świata. Jest takich rzeczy oczywiście sporo począwszy od niezwykłej przyrody, kolorowej flory i fauny terenu Pantanal czy Amazonki, przez tak apetyczne owoce, że widząc je na YouTubie normalnie ślina cieknie, do pięknych miast tętniących życiem i radością. Przewiduje się, iż po powrocie z dwumiesięcznego pobytu nigdy nie będę tą samą osobą. Już teraz domniemam, że są dwa rodzaje człowieka: ten, który jest Brazylijczykiem i ten, który chce nim być.

Odkładając żarty na półkę na chwilkę, chciałabym się przyznać, że powoli ze mnie też się robi amabasadorka Węgier. Od początku mojego pobytu w Polsce, około 23 127 osób się pytało mnie co sądzę o stosunkach polsko-węgierskich. Wsponimając te miłe chwile postanowiłam poświęcić wpis tematowi legendarnej przyjaźni dwóch narodów.

Ostatnio pojechałam do jednego z zespołów szkół na Śląsku, ponieważ dostałam zaproszenie od kadry na przedstawienie swojego kraju oraz ogłoszenie naszych nadchodzących warsztatów. Byłam zachwycona prośbą ale jednocześnie czułam się zakłopotana, przecież historia nie jest moją dziedziną, a jednak musiałam wstanąć przed nastolatkami i o niej mówić. Nie dało się długo ukryć, że moja prezentacja nie zachwycała młodzieży. Prawdą jest, że wybrałam epizody wojenne, anegdoty z bitew, ponieważ moja publiczność składała się z szesnastoletnich chłopaków. Łudziłam się tym, że może ich rozbawię tym moimi historyjkami, ale okazało się, że moje domniemanie daleko mija się z rzeczywistością. Musiałam przyznać, że co do tematu przyjaźni polsko-węgierskiej w ich przypadku miałam do czynienia z tak zwaną „tabula rasa”. Ja miałam nałożyć pierwsze rysy. Miałam kontrowersyjne poczucia: „jestem pierwszą Węgierką, która robi na nich wrażenie!” a potem… „jestem pierwszą Węgierką, która robi na nich wrażenie…”.

Po mojej wizycie zaczęłam się zastanawiać, ile wiedziałam o Polsce i naszej legendarnej przyjaźni po maturze. Jak wspominam swoją pierwszą styczność z polską kulturą, to nie mogę się dziwić, że owi młodzi Polacy nie byli rozbawieni podczas mojej prezentacji. Wszystkie niemal informacje były zupełnie nowe, czyli nie mogli ich skojarzyć z niczym.

Patrząc wstecz na system oświatowy Węgier, uważam, że u nas temat stosunków polsko-węgierskich jest traktowany po macoszemu zarówno na szczeblu podstawowym jak i na średnim. Jaka szkoda! Zdałam sobie sprawę z tego dopiero wtedy, kiedy pierwszy raz w swoim życiu napotkałam Polaków na ulicy i później na uniwersytecie ślęczając nad książką dzieła Polski. Przyjaźń polsko-węgierska to wiele więcej niż zapożyczone słowa takie jak gulasz, leczo, dobosz, hejnał czy bogracz (który jako potrawa w ogóle nie istnieje na Węgrzech – bang!) i przekroczy wymiary powiedzenia „Polak-Węgier dwa bratanki i do szabli i do szklanki” (które ma mało znaną kontynuację, ale o tym później). Nasza przyjaźń sięga średniowiecza.

W porządku chronologicznym mój pierwszy ulubiony epizod naszej wspólnej historii dotyczy jednego ze zjazdów Wyszehradzkich. U Was Czechy, Polska i Węgry mają nazwę zbiorową „trójkąt wyszehradzki” i to właśnie odnosi się do czternastego wieku, w którym władcy tych krajów zwykli się spotykać w zamku wyszehradzkim. Podczas ostatniego zjazdu polski król Kazimierz Wielki wyznaczył na swojego następcę w razie bezpotomnej śmierci królewicza Ludwika (syna Karola Andegaweńskiego, ówczesnego króla Węgier). Kazimierz Wielki umarł bez potomka i w zaistniałej sytuacji Ludwik odziedziczył polski tron łącząc nasze kraje w unii personalnej.

Następny epizod, który jest blisko mego serca, miał miejsce podczas wiosny ludów. Wy Polacy wiele razy wykazaliście solidarność w stosunku do Węgrów. Istnym dowodem tego jest zaangażowanie polskich wodzów w bitwach przeciwko władzy habsburskiej. Jednym z największych bohaterów tej ery, generał Józef Bem (znany jako Bem apó po węgiersku) był naczelnym wodzem powstania węgierskiego. Bardzo rzadko wymieniamy natomiast Józefa Wysockiego, który również uczestniczył w rewolucji i walczył po stronie węgierskiej jako wódz trzytysięcznego legionu polskiego. Przykro mi, że przeoczymy takie epizody i takie ważne osobistości dzieła. Węgierska młodzież może kojarzyć nazwiska Wysockiego jedynie z piosenki „Lovakkal jöttél Wysocki(j)” (tłum. przybyłeś na koniu, Wysocki) słynnego współczesnego zespołu Quimby.

Myślę, że dojrzewając coraz lepiej rozumiem co znaczy pielęgnowanie przyjaźni i utrzymanie kontaktów międzynarodowych. Z czasów wojen światowych jest wiele opowiadań, anegdot, legend, którymi trzeba się dzielić, aby utrzymać świadomość naszej przyjaźni. Na początku pierwszej wojny światowej walka toczyła się między innymi na froncie galicyjskim, czyli w okolicach Krakowa, Tarnowa, Nowego i Starego Sącza. W polskich diwizjach nieraz wyróżnił się Węgier (na przykład porucznik Sándor Pintér, korespondent wojenny Ferenc Molnár). Moim ulubionym epizodem burzliwej historii drugiej wojny światowej jest przyjaźń Henryka Sławika i Józsefa Antalla seniora. Mimo wszelkich zastrzeżeń, Węgry w tym czasie przyjęli tysiące uchodźców zarówno Żydów jak i Polaków i w tym największy udział miały dwie wyżej wymienione osoby.

Jest mi niezmiernie miło, gdy ktoś mnie pyta o przyjaźń polsko-węgierską. Wtedy powiem, że istnieje, ponieważ ją odczuwam. Po mojej wizycie w szkole postanowiłam czytać więcej o naszych stosunkach, ponieważ jesteśmy pokoleniem, które jest odpowiedzialne za utrzymanie tejże relacji oraz za przekazanie bezcennej wiedzy o naszej przyjaźni kolejnemu pokoleniu.

Mój kolejny zjazd do szkoły w celu wprowadzenia młodzieży w świat międzynarodowej przyjaźni nastąpi już we wtorek. Przede mną długa droga, ale co ma robić Ambasador? Jeździć, mówić, ogłosić, zwiastować i od czasu do czasu rozkoszować się egzotycznymi smakami potraw obcej ziemii.

Wraz ze słowackim pieczywem skończyły się moje pomysły. W międzyczasie młody Słowak poprosił mnie o przesunięcie krzesła, ponieważ potrzebował miejsce aby rozkładał swoje stanowisko na książki. Bratysława żyje. Czas ruszyć! Farewell, Slovakia! I na koniec przyjmijcie błogosławieństwa: „… oba zuchy oba żwawi, niech im Pan Bóg błogosławi!”

piątek, 22 maja 2015

Co mi daje uczenie się języków?

Mimo tego, że zbliża się lato i wszelkie zapachy przypominają już najgorętszą porę roku, mój najmilszy cały czas ubiera się na cebulkę. Właściwie to jest jedyny kontekst w którym Marlon i cebula wchodzą w pozytywną relację: Marlon ubiera się na cebulkę. Wiosna przyniosła mi wiele ciekawych odkryć, dzisiaj dzielę się z Wami jednym z nich.

Koleżanka zadała mi pytania, które usłyszałam i na które miałam udzielać odpowiedzi wiele razy. Skąd w ogóle polski? Dlaczego akurat polski? Jak to się zaczęło? Wtedy sobie przypomniałam, jaką miałam motywację do nauki Waszego pięknego języka na samym początku.

Po raz pierwszy zetknęłam się z polskim w moim rodzinnym mieście Győr, gdy usłyszałam ludzi ubranych w folkowych strojach rozmawiających ze sobą w magicznie brzmiącym języku. Polski zaś w tej chwili brzmiał jednocześnie miękko, melodycznie i twardo, aż potężnie. Bardzo egzotyczne połączenie wrażeń odniosłam owego dnia. Oczywiście zachwycił mnie ten język od razu. Ci ludzie maszerowali po naszym historycznym deptaku taszcząc kontrabasy, stroje, skrzypce. Sprawiali naprawdę niesamowite wrażenie, i mimo tego, że wtedy byłam dość nieśmiałą osobą, zainicjowałam rozmowę z jednym z nich. Pogawędkę oczywiście rozpoczęłam w języku angielskim, gdyż opanowałam już ten język na w miarę przyzwoitym poziomie.

Kiedy się dowiedziałam, że są z Polski, nieco się zdziwiłam i zawstydziłam, ponieważ mimo naszej historycznej przyjaźni mało co wiedziałam o Waszym państwie. Miałam wtedy siedemnaście lat, byłam przeciętną uczennicą klasy gimnazjalnej i tego dnia zobaczyłam drzwi na nowy świat. Mimo takiego silnego doznania, na naukę nie nadszedł moment aż do rozpoczęcia studiów wyższych. Jednak myślę, że zaczęłam ją we właściwej chwili.

Wtedy miałam na myśli wyjechać do Polski, nawiązać kontakt z tym zespołem muzycznym i może ich odwiedzić kiedyś. Miałam motywację, aby dogadywać się z nimi w ich języku. Moi znajomi i rodzina nazwali mnie marzycielką. Mieli rację.

Moim marzeniem z dzieciństwa był kierunek anglistyczny, tak więc kiedy się dostałam na wymarzoną uczelnię, byłam w siódmym niebie. Z zapałem się uczyłam angielskiego, czytałam nawet nudne dla innych książki. Robiłam listy słów i zachęcało mnie to do dalszej nauki, że coraz więcej rozumiałam z lektur.

Pod koniec pierwszego semestru nadszedł moment na wybranie drugiego kierunku. Marzyło mi się zostać nauczycielką a później językoznawcą, więc wybór drugiego kierunku filologicznego był jedyną ewidentną opcją. Zastanawiałam się nad hiszpańskim, ale (na moje szczęście) bez co najmniej podstawowej znajomości języka nie można się zapisać na kierunki uznane za popularne, takie, jakie są hiszpański czy francuski na Węgrzech. Nawet na anglistyce nam powtarzano dosyć często, że uniwersytet nie ma spełniać funkcji szkoły językowej, więc jeżeli ktoś nie posługuje się językiem wystarczająco dobrze, pod koniec roku akademickiego musi się pożegnać z kadrą.

Wracając do polskiego, pewnego lutowego dnia wpadłam na genialny pomysł odwiedzania lektoratu tego języka na naszej polonistyce. Wtedy już byłam nieco zestresowana, ponieważ na większości kierunków zamknęli już rejestrację i rozpoczęły się lekcje. Na recepcji jednak poinformowano mnie, iż nie było możliwości zacząć studia polonistyczne w połowie roku, ponieważ było zbyt mało chętnych. Ale w tym momencie już byłam pewna tego, że chcę uczyć się polskiego. Nie chciałam wybrać drugiego kierunku na siłę nawet ze względu na potencjalne przesunięcie zakończenia studiów. Uzbroiłam się w cierpliwość, ale nie marnowałam czasu…

Zanim poszłam na pierwszą lekcję na drugim roku, zaczęłam czytać książkę „Polish in 4 weeks”. Wydawało mi się, że książka ta postawiła poprzeczkę dosyć wysoko: „opanuj język polski w czterech tygodniach”. Jednak później zdałam sobie sprawę z tego, że może autor miał na myśli „wszystko z języka polskiego, co ewentualnie można opanować w przeciągu czterech tygodni”. Jest bardzo dobrą książką, materiał, który przerobiłam przez wakacje, pozwolił mnie na zrozumienie najbardziej podstawowych zasad ortograficznych. Rozpierała mnie duma, gdy po kilku lekcji PNJP (praktyczna nauka języka polskiego) mój profesor zapytał mnie czy mam polskie pochodzenie. Wiedziałam dokładnie, że to dzięki mojemu wysiłkowi, który zrobiłam podczas wakacji.

Moją motywacją były wyjazd do Polski i ponowne spotkanie z zespołem. Na drugim roku polonistyki dostałam stypendium Erasmus na pół roku do Lublina. Podczas mojego pobytu rzeczywiście się umówiliśmy na spotkanie ze starymi znajomymi. Właściwie tylko wydukałam kilka zdań i mało zrozumiałam z tego co oni mówili. Byłam nieco rozczarowana z biegiem wydarzeń i zaczęłam się zastanawiać nad tym, czy straciłam motywację. Odpowiedź była niezwykle prosta: nie. Podczas tego semestru spędzonego w gronie Polaków oraz przez wszystkie miłe wspomnienia, o które się wzbogaciło moje życie, wiedza, którą dzięki nim nabyłam, zachęciły mnie do dalszej nauki i sprawiły, że zostałam miłośniczką polskiego.


Gdy ktoś mnie zapyta, czy mam motywację do nauki, powiem szczerze… nie. Mam zapał. Robię to, ponieważ lubię, napawa mnie radością, pociesza mnie i nieraz pomaga wypierać stłumione uczucia. W nauce bowiem można znaleźć uwolnienie, może ona funkcjonować jako terapia. Ale o tym wszystkim później napiszę…

czwartek, 14 maja 2015

Połknęłam bakcyla

Z całego rzędu cukierek, lekarstw, tabletek i wielu innych rzeczy do połknięcia, ja akurat wybrałam bakcyla. Bakcyla poligloty. Jak ktoś raz go połknie, to rozpowszechnianie się zarażenia po całym organizmie jest nieodwracalne. Przypuszczam, że objawy się przeżywa do końca życia. Bakcyl ten jest takim upartym łobuzem, którego nie można się pozbyć z łatwością, lecz z którym należy się nauczyć żyć.

Skąd możemy się dowiedzieć, że naraziliśmy się poliglotyzmem?

* Pierwszym znakiem poliglotyzmu jest całkowita utrata poczucia czasu. Gdy zdarzy nam się wypowiedzieć zdania typu „Nie wiem, co zrobiłem cały dzień, bo tak szybko to zleciało. Ale chyba byłem produktywny, bo mój niemiecki stał się płynniejszy.”

* Gdy czujemy się niekomfortowo pod koniec dnia, w którym nie otworzyliśmy żadnej książki. Jest to niepomylna wskazówka uzależnienia pierwszego stopnia. Nazewnictwo objawu wskazuje na stopniową naturę rozwoju uzależnienia. Doradzam zwracać szczególną uwagę na ukształcenie tej niedoległości.

* Jak ktoś nas zapyta ile czasu zajęłoby przeciętnemu człowiekowi nauczyć się chińskiego, powiemy coś typu „sory, do wieczora nie zdążę” to najwyższy czas dać sobie sprawę ze zmiany stanu umysłu.

* Nie jesteśmy w stanie interpretować pytania „po co się uczyć języków innych niż angielski, skoro cały świat już zna angielski?”. Uwaga! W tej fazie poliglotyzmu, już stworzyliśmy sobie nowy świat zdominowany przez czasy gramatyczne, dlatego też sprawia nam kłopot wyobrazić sobie inny, w którym owe pytanie ma prawo bytu.

* W skrajnych przypadkach, gdy mamy możliwość nawiązać kontakt z rodowitymi mówcami uczonego przez nas języka, zamiast zmagania się barierami komunikacyjnymi, przeżywamy euforię i z wielkim entuzjazmem narzucimy się na upatrzonych ofiarach.

* Gdy słyszymy rozmowę prowadzaną w obcym języku w naszym pobliżu, czujemy nieugaszone żądanie wypytywania się osób rozmawiających między sobą. W zależności od stopnia znajomości danego języka, mogą pojawić się poniższe symptomy: pocenie dłoni, przyspieszone bicie serca, rozszerzenie źrenic, oraz w krytycznym momencie tak zwana „biegunka ust” gdy ostatecznie dojdzie do interakcji z wyżej wymienionymi jednostkami.

Mimo tego, że powyższy opis wyimaginowanej choroby może się wydawać przesadzonym, nie mija się on całkowicie z rzeczywistością. W następującej części demonstruję każdy objaw osobno.

Utrata poczucia czasu jest zjawiskiem dobrze znanym przez każdego, który zajmuje się czymś, w co wkłada swoje całe serce. To zapał, entuzjazm, ciekawość, pragnienie i pasja które nas zachęcają do nieustannego rozwijania. Nauka wchłania nas i rzeczywiście potrafimy skupiać się na danych zagadnieniach tak mocno, że zapomniemy wysiąść z autobusu. Spoko. Jak wysiądziemy dwa przystanki dalej i musimy przejść, to przynajmniej możemy kontynuować naukę. Nie tracimy czasu. Dwa przystanki to dodatkowe 52 zdania do powtórzenia.

Czuję się niewygodnie wieczorem gdy zdaję sobie sprawę z tego, że nie zrobiłam wyznaczonego na dany dzień ćwiczenia. Nie mam poczucia winy, to jest coś innego. Brakuje mi informacji. Jestem spragniona nowej informacji. Mam silne poczucie braku. Zaczęłam się staczać na dno uzależnienia.

Na pytanie o nauce chińskiego nie podałabym skrajnej odpowiedzi typu „do wieczora nie zdążę”. Zauważyłam u siebie jednak pewną tendencję: powoli uwierzę, że nie ma zbyt trudnych języków! Każdego języka można się nauczyć. Zależy zaledwie od zaangażowania. Gdy mój narzeczony w wolnej chwili słucha programów w języku japońskim, podczas gdy ja starannie szlifuję swój hiszpański, czasami kojarzę słowa z tych programów. W taki sposób zacierają się powoli granice między tym co możliwe a tym co niemożliwe.

Dawno temu zdałam sobie sprawę z tego, iż znajomość języka angielskiego nie wystarczy. Argument „przecież wszędzie można się dogadywać po angielsku” to mit, który z łatwością możemy obalać gdy pojedziemy do dowolnej miejscowości mniejszej od stolicy dowolnego kraju. Na przykład pewnego dnia w Hiszpanii nie udało mi się porozumiewać po angielsku z właścicielem schroniska. Zapytałam „do you have any free rooms?” („czy mają Państwo wolny pokój?”) młody Hiszpan spojrzał na mnie z wybałuszonymi oczyma i wstydliwie przyznał się, że nie mają pokojów za darmo...

Język hiszpański mnie ściga. Dziś praktycznie na każdym rogu możemy napotkać hiszpańskojęzyczną osobę. Całe szczęście! Uwielbiam uczyć się hiszpańskiego i skorzystam z możliwości kontaktowania się z native’ami. Wtedy rozkoszuję się ich przepiękną wymową i wyolbrzymionymi gestami.

Zjawisko wymienione jako ostatnie na powyższej liście występuje z większą frekwencją u mojego narzeczonego, ale ja też zaczynam wykazywać charakterystyczne symptomy... Niedawno siedzieliśmy w McDonald’s (jak to się odmienia w pisemnym polskim?) i nagle usłyszałam fragment rozmowy prowadzonej przez parę przy stole obok. Nie zdołam rozszyfrować w jakim języku oni mówią, a jednocześnie nie potrafiłam skupiać się na tym, co zaczęłam robić (wsuwać frytki). Na szczęście zanim na nich się narzuciłam, wrócił mój miły i mnie oświecił, iż owa para dyskutowała po hebrajsku.


Połknęłam bakcyla. Z całą potężną siłą dotarło to do mnie właśnie w „Maku”. McDonald's, który jest mało romantyczny jak do tak wielkiego doznania, ale który dobrze symbolizuje globalizację. Oficjalnie... Nie znam granic.

środa, 6 maja 2015

Cud nad Wisłą

Moi Drodzy, nie jest przypadkiem, iż Polaków zwano „bratankami” Węgrów. Byli oni razem nie tylko świadkami, lecz sprawcami prawdziwych cudów. Jedna z powszechnie znanych historii jest związana z bitwą warszawską, podczas której Węgrzy udzielili pomocy Polsce dostarczając jej zaopatrzenie wojskowe. Częściowo dzięki tejże niespodziewanej amunicji, bitwa skończyła się odrzuceniem sił bolszewickich. Nasza wspólna historia to temat rzeka pełen cudów i w dzisiejszym wpisie właśnie podobne cuda relacjonuję.

Jestem cudzoziemcą, zawsze urzeka mnie coś nowego tu w Polsce. Jak byłam na Erasmusie, zwykłam podróżować po całym kraju z moją koleżanką z Węgier. Pojechaliśmy do Krakowa, Gdańska, Sandomierza, Kazimierza Dolnego i do wielu innych miast. Wiedziałam, że Wisła przepływa Kraków, Warszawę i Gdańsk, ale nie spodziewałam tego, że niemal w każdym mieście Ją zobaczę. Wtedy sobie obiecałam, że zwiedzę każdą miejscowość, którą przepływa Wisła. Ostatnio byliśmy w Ustroniu, zapytałam koleżankę, jaka rzeka tam płynie. Odpowiedź: Wisła. Naiwne pytanie od emigrantki-nowicjuszki, ale przypomniało mi obietnicę, którą złożyłam sześć lat temu.

Niedawno miałam przyjemność pojechać do Krakowa razem z mężczyzną, który wywołuje we mnie podziw i za którego codziennie wyrażam swoją wdzięczność Bogu. (Mówię o Marlonie.) Pojechaliśmy do Krakowa aby organizować warsztat polskojęzyczny o metodach uczenia się języków obcych. Kto inny mógłby bardziej autentycznie opowiadać o tym niż sami poligloci, którzy każdą chwilę wykorzystują, aby nauczyć się kilku nowych zwrotów w egzotycznym języku? Prelegentami byli Konrad Jerzak vel Dobosz (o jego cudownej książce możecie czytać we wcześniejszym wpisie), Bartek Janiczak, niezwykle utalentowany 18-letni poliglota, oraz Marlon Couto Ribeiro, który potrafi potajemnie uczyć się nowego języka przez miesiące nie mówiąc o tym ani słowa nikomu (a po trzech miesiącach wyskoczyć z jakimś zdaniem po khmersku, typu „pochodzę z Brazylii i idę na targowisko kupić papayę”).

Krakowski warsztat był udany. Prąd Wisły przyniosło wielu chętnych i dostaliśmy dużo pozytywnych informacji zwrotnych od nich. Przybyło kilku cudzoziemców ładających biegle po polsku. Większość uczestników zaś pochodziła z Polski, ale z różnych rejonów – cała rodzina przyjechała aż z Przemyśla! Niezwykle się cieszymy, że informacja o warsztacie dotarła aż do tego dalekiego miasta. Dla nas to jest cud: warsztat językowy dopiero raczkuje, ale czujemy, że idziemy właściwą drogą.

Organizujemy warsztaty, ponieważ naszym celem jest dotrzeć do jak najwięcej osób potrzebujących pomocy, porady w nauce języków obcych. Nasze założenie (i obserwacja) polega na tym, że wielu ludzi jest zmuszonych do nauki języków, podano im zadania (tj. opanowanie języka jako cel wyznaczony przez kadrę nauczycieli/rząd/szefa/pracodawcę itd.), ale zostaną bez środków do jego wykonania. Niestety, większość z nas nie nauczy się tego w szkole, jak się uczyć i jak się uczyć skutecznie. My jesteśmy tutaj i działamy po to, aby dać Wam te środki i czynić cuda.

Wasza Wisła przepływa liczne miasta tu w Polsce, między innymi Kraków. Jej prądem pragniemy teraz dopłynąć do kolejnej stacji, do Warszawy. Pod koniec tego miesiąca organizujemy warsztat w Waszej (naszej) stolicy. Zapraszamy Was serdecznie na warsztat w dniach 23 i 24 maja na ulicę Kopernika 30. Wiedzą, doświadczeniem i śmiesznymi historiami dzielą się poligloci Konrad Jerzak vel Dobosz, Paweł Koperek i Marlon Couto Ribeiro. Spodziewa się duża frekwencja uczestników, dlatego też już teraz gorąco polecam odwiedzanie strony www.sekretypoliglotow.pl gdzie możecie odkryć więcej ciekawostek o prelegentach, szczegółach o warsztacie i, oczywiście, możecie wykonać zapisów.


Drodzy, cuda się zdarzają, wystarczy w nie uwierzyć. Cudem jest dla nas to, że jesteśmy tutaj. To, że jako obcokrajowce odnajdujemy się w Polsce, wśród Was, Polaków. Cudem jest również to, że jesteście otwarci na to, czym pragniemy się dzielić z Wami. Uważam za cud to, że docieramy do Was i Wy, skorzystując z nowej wiedzy osiągniecie sukcesy w nauce języków. Działamy po to, aby nad Wisłą jeszcze więcej cudów się wydarzyło (i nie tylko w Warszawie). Dotrzemy do wszystkich miast, które przepływa Wisła. Niech Jej prąd uniesie wieść o Warsztatach do dalekich kątów kraju i niech się wypełnią wszystkie obietnice.