wtorek, 26 listopada 2013

Metody uczenia się języka obcego - wczoraj i dzisiaj

Językoznawstwo przynosiło różne owoce, zaczynając od dziwacznych teorii na których podstawie przeprowadzono eksperymenty przekraczające wszelkie granice moralności przez czysto teoretyczne założenia do metod uczenia języka obcego uznanych dzisiaj za ślepą uliczkę.

W XVIII wieku, gdy „językoznawstwo” i filozofia były ściśle związanymi dziedzinami, naukowcy twierdzili, że język jest wrodzoną cechą człowieka (teoria oparta na platońskiej filozofii), w związku z czym dziecko nie potrzebuje szczegółowego wyjaśnienia, żeby się nauczyło swojego języka ojczystego. Jeszcze inni myśliciele nalegali na to, że język jest darem Boga i umiejętność mowy dziecka sama się rozwija bez zewnętrznego bodźca. Można się domyśleć co robili nasi przodkowie by udowodnić swoją teorię: w celu przeprowadzania wieloletniego badania zamknęli kilkanaście sierot do jednego pomieszczenia zapewniając im minimalną ilość dziennego posiłku i obserwowali ich czy sami się nauczą swojego języka ojczystego. Oprócz tego, dorośli nie mieli żadnego kontaktu z dziećmi. Oni posunęli się w swoim eksperymencie za daleko.

W latach 70, nauczyciele rosyjskiego próbowali stosować ortodoksalną metodę w szkole. Wyobraźcie sobie swoją pierwszą lekcję rosyjskiego, na którą przybywa nauczyciel lub nauczycielka i udaje, że nie rozumie Waszego języka, mówi tylko po rosyjsku. Pokazuje różne przedmioty: stół, krzesło, podręcznik, tornister... ale nazywa je tylko po rosyjsku. A uczniom szczęka opada, bo nie czają o co chodzi. Co to jest? Ówcześni nauczyciele wychodzili z założenia, że człowiek jest w stanie przyswajać drugi język w sposób automatyczny, czyli tak samo jak przyswoiliśmy swój język ojczysty. Według tej metody, pojęcia, nazwy, wyrazy języka obcego mają zastąpić swoje odpowiedniki w języku ojczystym. Ślepa uliczka. Ten automatyczny proces przebiega tylko raz. (Oczywiście w przypadku osób dwujęzycznych obowiązują inne zasady.)

Dzisiaj śmiejemy się z tego, jak nauczyciele rosyjskiego postępowali na lekcjach w erze komunizmu, ale jeżeli myślicie, że ta teoria całkowicie wygasła, to muszę Was rozczarować... Gdyby kumpel mi opowiadał, że jeszcze istnieją tacy nauczyciele, to bym myślała, że mu odbiło. Doświadczyłam to na własnej skórze. Grupa osiemnastu 14-letnich młodych uczniów, pierwsza lekcja niemieckiego. Jest stresik, nie znamy się jeszcze, a do tego przychodzi jakaś dziwna baba... chcieliśmy tylko przeżyć to 45 minut. Okazało się, że nauczycielka jest Niemką, wymiata po węgiersku, chociaż ani jednego węgierskiego słowa nie usłyszeliśmy od niej na pierwszej lekcji. Mówiła tylko i wyłącznie po niemiecku, a myśmy siedzieli cicho, odliczając sekundy. Chrapania pająka było słychać... Na późniejszych lekcjach baba zdała sobie sprawę z tego, że musi wszystko przetłumaczyć i wyjaśniać, bo orientowała się, że (powtarzając jej święte słowa) byliśmy głupi. Rezultat? Wszyscy, powiem Wam, wszyscy z tej grupy zdaliśmy międzynarodowy egzamin językowy rok przed maturą.

Wbrew pozorom cel nie uświęca środków. Zdałam egzamin ale starałam się zapominać niemieckiego tak szybko jak tylko się dało. Rezultat? Moja znajomość niemieckiego dzisiaj kończy się na zdaniu "spricht hier jemand Englisch?".

Gdzie leży racja? W językoznawstwie stosowanym odróżnia się pojęcia "uczenia się języka" (language learning) oraz "przyswajania języka" (language acquisition). Według naukowców dziecko przyswaja swój język ojczysty, natomiast języka obcego można tylko się uczyć. Różnica między dwoma procesami polega na tym, że przyswajanie przebiega automatycznie, podczas którego dziecko nieświadomie formułuje zasady gramatyczne na podstawie ograniczonej liczby przykładów. W przypadku uczenia się języka obcego natomiast uczniowie muszą być świadomi tego, jakie zasady gramatyczne stosują. Przykładem z polskiego tutaj może być to, że jeżeli słowo kończy się na spółgłoskę, ta spółgłoska musi być bezdźwięczna. No ale czy Wasza mama powiedziała Wam coś takiego, że "kochanie, mów ładnie i stosuj tylko bezdźwięczne spółgłoski na końcu słów"? Przyswajaliście to nieświadomie. Natomiast studenci polonistyki muszą to ćwiczyć świadomie, więc nasi profesorowie wielokrotnie zwracali uwagę na tę zasadę. Także kod to kot.

poniedziałek, 18 listopada 2013

Skamieliny, baobaby i inne przysmaki "eldwójki"

Istnieje zjawisko, które w angielskojęzycznych pracach językoznawstwa stosowanego nazywa się interlanguage fossilization. Zjawisko to polega na tym, że uczeń nieświadomie stosuje zasady gramatyczne swojego języka ojczystego (first language lub L1) mówiąc w języku obcym (second language lub L2). Podczas uczenia się języka obcego uczeń posługuje się tak zwanym językiem pośrodkowym (interlanguage), który funkcjonuje jako pośrednik pomiędzy jego L1 a L2. Ten język pośrodkowy charakteryzuje się błędami, które uczeń popełnia z tego powodu, że ma pewne "uprzedzenia" językowe pochodzące ze swojego L1.

Chciałabym wyjaśnić o co mi chodzi, więc podaję przykład zastosowania zasady gramatycznej z L1 w L2. Po polsku "bawimy się przedmiotem" ale "bawimy się z osobą". Ja jako Węgierka nie dostrzegam żadnej różnicy pomiędzy strukturą ze zwykłym narzędnikiem a strukturą z przyimkiem z+narzędnik. Dlaczego jest tak? Bo w węgierskim nie ma takiego odróżnienia. Rzeczownik po czasowniku "játszik" (bawić się) tak samo się odmienia bez względu na to czy rzeczownik odnosi się do przedmiotu czy osoby w rzeczywistości. Czyli zdania "játszom a labdával" (bawię się piłką) i "játszom Józsival" (bawię się z Józkiem) mają taką samą strukturę gramatyczną. (Wchodząc w głębi tego zagadnienia te dwie struktury są różne, biorąc pod uwagę, że końcówka -val ma dwie różne funkcje, ale nie chcę Was męczyć takimi drobiazgami.) Niemniej jednak, jako uczeń polskiego nie mogę lekceważyć takiej różnicy. Gdybym nie nauczyła się różnicy pomiędzy "bawić się czymś" a "z kimś", powiedziałabym, że "w dzieciństwie lubiłam bawić się chłopakami", a Wy byście myśleli, że mała Anikó zachowała się bardzo niegrzecznie wobec swoich rówieśników.

Podaję Wam lepszy, bardziej przyzwoity przykład na błąd, który najczęściej Wy Polacy popełniacie ucząc się angielskiego. Nie chcę Was obrażać, musicie rozumieć, że popełnianie błędów jest najbardziej naturalną rzeczą w procesie nauki. Często słyszałam Polaków wymawiających słowo „need” przez „ń”. Dlaczego jest to tak? Ponieważ w polskim „i” zawsze zmiękcza poprzednią spółgłoskę, w związku z czym w polskim nie ma kombinacji n+i (uwaga! mówię o wymowie, a nie ortografii) tylko n+y oraz ń+i (oczywiście, nigdy nie piszemy ńi, lecz cały czas mówię o wymowie). Ucząc się angielskiego automatycznie stosujecie zasadę „i zmiękcza poprzednią spółgłoskę” i mówicie „ńiid”. To jest Wasze – bardzo charakterystyczne – uprzedzenie językowe.

Już wiecie co znaczy interlanguage, zostało mi wyjaśnienie pojęcia fossilization. Potocznie mówiąc skamieliny językowe (language fossils) są błędami, które zostały głęboko zakorzenione. Posługując się językiem pośrodkowym uczeń stosuje zasady gramatyczne ze swojego L1 i jeżeli te błędy nie zostają poprawione, zaczyna się proces fosylizacji, czyli "skamienienie" błędnych form. Skamieliny znajdują się wszędzie! Dotyczy to wymowy, odmian czasownika, rzeczownika, struktur gramatycznych i także intonacji. Na przykład do niedawna odmieniałam słowo wpływać tak: wpływuje… dlaczego? Nie mam zielonego pojęcia. Ale moja koleżanka z pracy zwróciła moją uwagę (dzięki, Ania! J), że tej formy w ogóle nie istnieje. Poza tym, na pewno znaleźliście parę powtarzających się błędów w moich postach, właśnie one mogą być przykładami "fosylizacji". Jeżeli tak, zachęcam Was do poprawienia moich niemile widzianych skamielin! :)

Skamieliny są naszym wrogiem. Ponieważ jeżeli jakieś błędne wyrażenie zostanie zakorzenione, to później bardzo ciężko się pozbędzie jego. Można je rzucać poprzez nieustanne ćwiczenia, powtórzenie poprawnego wyrażenia w różnych kontekstach. Ten proces wymaga dużo uwagi i wysiłku od ucznia.

Skamieliny stanowią pułapki na dalszych etapach nauki języka obcego. Odnosząc się do metafory z Małego Księcia, te niezauważone błędy są jak baobaby. Na początku nie stanowią poważnego zagrożenia, one są nawet niezauważalne, ale czasem mogą się rozprzestrzeniać. Im bardziej są zakorzenione, tym trudniej będzie je wyrywać. I wtedy uczeń usłyszy to: "no wiesz, mówisz w miarę dobrze, ale nie do końca po polsku". Więc: cała naprzód do wyrwania baobabów! J

niedziela, 10 listopada 2013

Walka czy ucieczka?

Dzięki pewnemu funduszowi w Lublinie miałam szczęście uczestniczyć na kilku ciekawych warsztatach na temat przedsiębiorczości, zarządzania czasem, wyrażania emocji oraz układania systemu osobistych wartości. Na tych warsztatach często wspominaliśmy zagadnienie „walka czy ucieczka”. Krótko mówiąc to zagadnienie dotyczy tego, że każdą sytuację wzbudzającą frustrację można rozwiązać poprzez walkę lub ucieczkę. W związku z tym, sfrustrowana osoba zawsze ma dwie opcje działania: walka albo ucieczka.

Pytacie gdzie pojawia się frustracja podczas uczenia się języka obcego. Odpowiedź jest prosta: przy każdym kroku. Wtedy, gdy koledzy proszą Cię o krótką przemowę przed dwudziestoma osobami; wtedy, gdy pokłócisz się ze swoim współlokatorem; wtedy, gdy Polacy przełączą na angielski, żebyś miała łatwiej; wtedy, gdy chcesz przeprowadzać krótką rozmowę z Panią z klatki wyprowadzającą psa na dwór; wtedy, gdy Pani na poczcie denerwuje się, bo nie przychodzi Ci do głowy słowo „znaczki”. Mogłabym wymieniać setki takich przykładów z życia codziennego, ale już rozumiecie, że każda sytuacja stanowiąca wyzwanie dla ucznia wzbudza frustrację.

Co oznacza ucieczka i co walka w kontekście nauki języka obcego? Poprzez ucieczkę szybko i bez bólu można pozbyć się frustracji i poczuć chwilową ulgę. Rzeczywiście, wybierając ucieczkę zamiast walki, frustracja znika o wiele szybciej ale skuteczność nauki ewidentnie spada. Weźmy przykład krótkiej przemowy: wybierając ucieczkę, podziękujesz za prośbę o przemowę i wymyślisz jakąś wymówkę. „A, dzięki, Kasia jest lepsza w tym.” „Dzięki, może następnym razem.” Później masz wyrzuty sumienia wobec siebie, że przecież mogłeś to robić, tylko nie chciało ci się przekraczać tej granicy… Rozczarowanie. Porażka. Tak naprawdę niewykorzystanie możliwości wywołuje jeszcze większą frustrację. Jeżeli natomiast znajdujesz się przed wyzwaniem powodującym frustrację i postanowisz walczyć, ta walka oznacza to, że zbierasz swoją siłę, odwagę i próbujesz wyrażać siebie korzystając ze swojej wiedzy. Jeżeli uda się przekazać informacje, masz poczucie sukcesu i jest czas na nagrodę. Jeżeli nie uda się, to przynajmniej wiesz, że próbowałeś wszystko co możesz. Opiszę jak osobiście przeżyłam sytuację w której proszono mnie o krótką przemowę. Co się dzieje gdy postanowię „walczyć”? Jestem sfrustrowana, nie chce mi się mówić przed publicznością, ale mnie poprosili, co daje mi wrażenie, że ci ludzie mają do mnie zaufanie. Czuję się dowartościowana, jestem członkiem grupy. Jest mi dobrze z tym, więc uważam, że to jest bezpieczne środowisko do próbowania przekroczenia granicy i pokonania przeszkody. Więc walczę z tą frustracją i moja potrzeba wyrażania siebie w końcu wygra. Sukces.

Dzięki nauce języka obcego nauczyłam się, że warto walczyć. Według mnie chwilowa frustracja jest „paliwem” nauki i rozwoju, natomiast stała frustracja na dłuższą metę odbiera uczniowi chęci i motywację do nauki. Osobiście doszłam do wniosku, że omijanie możliwości rozwoju prowadzi do piętrzenia się frustracji. Dlatego proponuję każdemu z Was walkę. To będzie walka przede wszystkim ze sobą, ale wytrzymanie, praca i wysiłek prędzej czy później (bądźmy szczerzy, tylko później) przyniesie swoje owoce. Słuchajcie, drodzy uczniowie tam na zewnątrz (na polu? na dworze?), walczcie i doczekajcie tego sezonu obfitującego w słodkie owoce i poznajcie wszystkie przysmaki swojego języka docelowego!

niedziela, 3 listopada 2013

Etapy – frustracja, sukces i motywacja

Proces uczenia się języka obcego ma różne etapy. Bardzo długa droga prowadzi do tego poziomu, na którym uczeń potrafi swobodnie posługiwać się danym językiem. Ta droga jest pełna frustracji ale także sukcesu – przecież z czegoś musi się czerpać motywację do dalszego działania.

Zakończywszy polonistykę w Budapeszcie w 2010r wyprowadziłam się do Lublina – miasta moich studenckich marzeń. Okazało się, że zdobycie dyplomu w danej dziedzinie jest jedną sprawą, a przekroczenie swoich granic gdy chodzi o przenoszenie nauczonych teorii na praktykę jest drugą. Powiedzmy, że w pewnym sensie byłam na poziomie początkującym.

Ucząc się języka obcego w jego naturalnym środowisku uczeń codziennie znajduje się na granicach swoich umiejętności i codziennie musi robić krok dalej aby przeżyć. Takie miałam życie w Lublinie. Na tym etapie największą frustrację powodowało to, że miałam olbrzymie zapotrzebowanie wyrażania siebie ale brakowało mi „środków”. Brak umiejętności wyrażania siebie w języku docelowym jest morderczy. To jest istna katorga. Na tym etapie często mi się śniło, że stracę głos w przypadku jakiegoś zagrożenia. Pamiętam, że chciałam krzyczeć i prosić o pomoc, ale nikt mnie nie słyszał. Moje stłumione frustracje pięknie wychodziły na jaw w nocnych koszmarach. Nikomu nie życzę takiego snu i obudzenia się następnego rana.

Problem polega na tym, że na tym etapie uczeń zwraca więcej uwagi na dobór struktur gramatycznych, poprawną wymowę itd. Mówi w miarę poprawnie, ale robi to kosztem treści. Ja na tym etapie cieszyłam się, gdy potrafiłam opowiadać co kupiłam w sklepie i poprawnie odmieniłam każdy rzeczownik. Czyli etap formy kosztem treści.

Moją ogólną motywacją było to, że często przebywając w gronie Polaków porównywałam swój poziom polskiego do ich, czyli do poziomu native speakera. Słusznie, bo nikt nie mówi lepiej od native speakera, więc to powinno być miarodajne. No ale to jest bardzo wysoko postawiona poprzeczka. Dopiero później zdałam sobie sprawę z tego, że moje stałe niezadowolenie ze swojej znajomości polskiego wynikało z tego, że chciałam mówić tak jak „Oni”. Polacy.

Prędzej czy później światło zaświeci na końcu każdego tunelu. Powoli, krok po kroku doświadczasz sukces, nawet codziennie. To poczucie sukcesu, choć na początku bardzo skromne, daje nadzieję i dzięki temu poczuciu zaczynasz wierzyć w to, że potrafisz się rozwijać i że ten rozwój zależy przede wszystkim od Ciebie. Działa to bardzo w prosty sposób. Im więcej energii wkładasz w naukę, tym bardziej jesteś zaangażowany. Coraz bardziej zależy Ci na to żeby wytrzymać i utrzymać tą prędkość, intensywność rozwoju, bo gdybyś się poddał(a), był(a)byś niesamowicie rozczarowany/a. Nie chcesz się rozczarowywać więc idziesz dalej dalej dalej do przodu aż nagle znajdziesz się na kolejnym etapie. 

U mnie do tego przejścia prowadziła aktywna nauka, a w mianowicie skorzystania ze słownika, pisanie słownictwa, zbieranie słów, słuchanie wiadomości, czytanie artykułów, nagrywanie głosowe, no i rozmowy ze znajomymi. Obserwacja była główną bierną metodą nauki. Obserwowałam, podsłuchiwałam rozmowy obcych ludzi w pociągu, na przystanku autobusowym i także rozmowy moich znajomych. Naturalnie, ta ostatnia metoda zazwyczaj skończyła się tak, że siedziałam cichutko w towarzystwie przy piwie, w związku z czym ludzie pomyśleli, że jestem taka cicha woda. Było mi niezręcznie.

W sumie, nauka języka obcego jest pracochłonnym przedsięwzięciem wartym wysiłku. Później jest taki etap, na którym uczeń staje się wrażliwy na odrobine różnice znaczenia słów. To jest etap eksperymentów. Wzbudza się twórczość językowa, gry językowe są już śmieszne a nie krępujące jak wcześniej. Krępacja w ogóle znika. I wtedy, akurat wtedy, treść wreszcie pojawia się w mowie ucznia. Walkę między treścią a formą w końcu wygra treść.

I co jest teraz? Kaleczę? Kaleczę. Popełniam błędy? Jasne, że tak! „Ja być obcokrajowiec, nie znać polski. (Ale uwielbiać)” Serio, nigdy nie będę tak mówiła jak native speaker, rzecz jasna, ale starać się zawsze mogę i muszę. Ważniejsze jest to, żebyście rozumieli „o co mi chodzi”. Moja potrzeba wyrażania siebie jest tak silna, że gdybym musiała się powstrzymać, to chyba moja głowa miałaby pęknąć od niewypowiedzianych słów. Chciałabym przekazać rzeczy, o których musicie zostać poinformowani. Właśnie dlatego zaczęłam prowadzić blog.