Według mego kochanego męża nie trzeba wyjeżdżać ze swojego kraju
aby doświadczyć mieszankę kulturową. Należy natomiast szukać takich miejsc, w
których możemy jej skosztować. Nowo powstałe przysłowie to sprawdziło się w poprzedni
weekend gdyż wyruszyliśmy w drogę w piątek wieczorem i trzy godziny później
znaleźliśmy się w nieprawdodobnie kolorowym otoczeniu.
Kilka tygodni temu dostaliśmy zaproszenie do Wieprza (mała wieś
w Małopolsce) na spotkanie lokalnych miłośników podróży. Sama nazwa małego stowarzyszenia
mnie zaintrygowała. Garść mieszkańców wymienionej miejscowości osiem lat temu
wymarzyło sobie klub dla podobnych do nich samych osób, czyli dla chętnych
poznawania świata, i nazwała go Klubem Kulinarnego Podróżnika. Upływem
czasu ich pomysł spotykał się coraz większe zainteresowanie i dzisiaj ponad 60
osób zjawia się na comiesięcznych spotkaniach gastronomiczno-kulturowych.
Szybko przybyliśmy na miejsce i w celu zapewnienia różnorodności
językowej podczas podróży bawiliśmy się w nasze ulubione gry językowe. Tłumaczyliśmy
zdania z polskiego na francuski, później przeszliśmy na kombinację hiszpańsko-portugalski.
Nie byłam jednak przygotowana na widok, który mnie spotkał zaraz po wejściu do
klubu. Ale o tym później.
Z dworca odebrał nas kolega, u którego spędziliśmy kilka chwil
rozgrzewając się przy ciepłej herbacie i smakowitym cieście marchewkowo-jagodowym
(dziękujemy za pyszności.) Weszliśmy do kuchni i od razu zetknęłam się z dużą
tabelą przedstawiającą egzotyczne owoce, takie, które pierwszy i ostatni raz
widziałam tylko w Brazylii. Nasz gospodarz potem pokazywał nam kilka ciekawych rzeczy
wydobytych z Morza Adriackiego podczas jednej ich podróży do Chorwacji, między innymi
pozostałości jeżowców połączonych nicią. W tym momencie świat zaczął się zwężać
w mojej percepcji i zdałam sobie sprawę z tego (po raz kolejny), że nigdy nie
pojechałam do Chorwacji, mimo tego, że przez dwa dziesięciolecia mieszkałam w
sąsiednim kraju.
Pojechaliśmy do miejsca, gdzie miało się odbyć spotkanie.
Znaleźliśmy się w bardzo przyjaznej sali i dosłownie w każdym kąciku można było
zobaczyć inny świat. Z jednej strony maski z Indonezji, z drugiej różnego
rodzaju zabawki świnie wystawione w witrynach o szklanych pokrywkach, na
głównej ścianie mapa świata na 2 razy 3 metry. Mapa była najbardziej
interesującym elementem całego wyposażenia, gdyż na niej zostały oznaczone naklejką
miejsca, o których zrobili prelekcje w ostatnich ósmiu latach w owym klubie. Na
mapie obecnie znajduje się 107 naklejek!
Zaczęliśmy prezentację. O Brazylii można było mówić w nieskończoność
i podejrzewam, że ta publiczność potrafiłaby słuchać jeszcze dłużej. W połowie
prelekcji zrobiliśmy przerwę, ponieważ zaprosili nas na prawdziwą domową feijoada
(fasolówka – narodowa potrawa brazylijska). Prezes klubu specjalnie sprowadził
fasole z Meksyku, aby móc przygotować autentyczną fasolówkę, naprawdę byliśmy pod
wrażeniem!
Po krótkim interludium kontynuowaliśmy prelekcję, w wolnej
chwili piłam yerba mate (typowo południowo-amerykańska herbata o mocnym, charakterystycznym
smaku) przypominając sobie spędzone w obozach indiańskich gorące dni. Gdzieś po
fasolówce i pod koniec pierwszej herbaty granice się zacierały i po prelekcji
znalazłam się w beztroskliwym świecie marzeń do spełnienia. Nigdy nie czułam
się tak blisko moich dawnych marzeń podróżniczych jak wtedy.
Po tym jak gości opuścili salę i poszli do domu, garść osób
jeszcze zostało i częstowało się winem gruzińskim, węgierskim i chilijskim. W
pewnym momencie prezes odparł „pokażę Wam zdjęcia” i dopiero wtedy powiedział,
że kilka dni wcześniej wrócił z Jordanii i miał przyjemność nurkować w Morzu
Czerwonym. Pokazał przecudowne zdjęcia i nagrania o specjalnie dla turystów zatopionym
czołgu i statku na głębokości 5-6 metrów pod wodą.
My z kolei mieliśmy przyjemność przenocować w prezesa domu,
gdzie przed spaniem zareprezentował swoją zdumiewającą kolekcję hełmów.
Niektóre rekwizyty pochodzą z okresu międzywojennego, albo jeszcze z
dawniejszych czasów. Zobaczyliśmy hełmy z Indonezji, Wielkiej Brytanii, Niemiec,
Afryki itd.
Na śniadanie poczęstowano nam dżemem z płatków różowych prosto z
Jordanii oraz arabską mieszanką przypraw z tymianków, sezamów i oleju z oliwek.
Pycha! Przy śniadaniu przejrzeliśmy książeczkę o najdziwniejszych jedzeniach
świata, gdzie znalazła swoje miejsce nawet znana węgierska potrawa gulasz z
jąder koguci a także flaki. No, cóż że z Węgier.
Nie jest to przez przypadek, że Klub jest przeznaczony Kulinarnym
Podróżnikom. Wszyscy Ci oprócz podróży, są także wielbicielami wszelkiego
rodzaju jedzenia. Gdy mowa o dowolnej destynacji, pierwsza informacja zawsze
dotyczy trasy, druga pogody, trzecia obowiązkowo lokalnego jedzenia. Ten
ostatni wątek jest najdłuższy.
Nasza podróż w duchu więc nie skończyła się poprzedniego
wieczora, miała bowiem dogodną kontynuację przy stole. Nasza gospodarka z
nostalgią opowiadała o 5-letnich wakacjach, które spędziła w Stanach pracując
dla zamożnej rodziny jako opiekunka dzieci. Tata dzieci pod jej opieką był
muzykiem i jeździł na trasy co chwilę. Jego zespół powinien był dosyć znany,
gdyż pewnego razu wystąpili tuż przed koncertem Carlosa Santany! Dzięki temu
ona miała szczęście spożyć śniadanie ze słynnym gitarzystą.
Lista zalet mieszkania na wsi obejmuje elementy z listy domowych
smakołyków. Nasza rozmowa ciągała się przez godziny, pokrycie śniadaniowe stopniowo
przemieniło się w pokrycie obiadowe. Nie dostrzegłam przerwy między dwoma
posiłkami… W miarę gdy umysłowo wracaliśmy z obcych ziemi na polską, jedzenie
coraz bardziej przypominało mi centralno-europejskie uczty: świeży pasztet,
prawdziwe masło z lokalnej mleczarni, kiełbasy węgierskie, domowy boczek
wędzony. Nasza podróż przy stole była pełno wrażeń, byliśmy na lądzie, w wodzie
i w powietrzu. Życzę Wam dużo takich wspólnych kolacji!
WOW! Jestem pod wrażeniem Twojej znajomości języka polskiego!!
OdpowiedzUsuń