niedziela, 20 grudnia 2015

Propozycje na ukryte chwile świąteczne

Brytyjscy badawczy wykazali, iż nauka idzie najlepiej, gdyż jesteśmy w znajomym dla nas, spokojnym otoczeniu, gdzie możemy się skupić stoprocentowo na przeznaczonym na dany dzień materiale. Święta m.in. z tego właśnie powodu są idealnym czasem na naukę języka. Jesteśmy spokojni, nasze myśli nie krążą wokół pracy, odebrania dziecka ze szkoły i przedszkola, lub przygotowania się na jasełka, wszystko to bowiem jest już za nami na ten rok.

Wiem, wiem, trzeba pamiętać o mnóstwo rzeczy w okresie świątecznym. Ruch jest przeciężony. Rodzeństwo tam, kuzynowstwo tu, trzeba odwiedzić jeszcze cioci i wujków, należy im coś dobrego zabrać z domu, pamiętać o makówkę, pierniki, bigos i karp. Pamiętajmy również poświęcać trochę czasu na zastanawianie się nad tym czy warto było odłożyć na chwilę swój dopięty do ostatniego guzika plan diety. (Bądźmy szczerzy, tak, warto było, przecież taki plan wygląda dobrze na papierze, ale na talerzu trochę słabo.) Skoro z tym ostatnim jednak nie marnujemy sporo czasu, możemy znaleźć chociażby kilka chwil na naukę. Jak zaplanować naukę?

Jedną z najlepszych metod na krótką i skuteczną naukę jest podmiana elementów w zdaniu. Ta zabawa polega na tym, że przykładowo bierzemy konkretną strukturę gramatyczną lub wyrażenie, które niedawno okazało nam się trudnym. Zacznijmy od prostego zdania i spróbujmy podmieniać pojedyncze elementy zachowując strukturę składniową.

Zabawa ta nie ma granic, to znaczy, tylko i wyłącznie nasza wyobraźnia może wyznaczyć te granice. Przy okazji pobawimy się trochę językiem.

Jest jedna tylko zasada: zakaz skorzystania ze słownika! Podmiana elementów nie służy do wprowadzenia nowego słownictwa, lecz do ćwiczenia struktury. Powiedz swojemu mózgowi, że teraz ma się nauczyć pewnej struktury gramatycznej. Jeżeli jednak wprowadzisz nowe słowo, siłą rzeczy oszukujesz mózg, ponieważ nagle wymagasz od niego jeszcze więcej wysiłku do zapamiętywania nowego elementu.

Podmiana elementów jest idealnym ćwiczeniem do utrwalania struktur, ale mniej nadaje się do wprowadzenia nowych rzeczy. Jeżeli chodzi o słownictwo do poukładania zdań, staraj się używać słów, z którymi niedawno miałeś/aś pierwszą styczność i jeszcze wymagają utrwalania.

Aby lepiej rozumieć o co mi chodzi, pokażę Wam kilka przykładów wziętych z Waszego języka.

Materiał do utrwalenia:

mieć bzika na punkcie

Mam bzika na punkcie czekolady.

Mam bzika na punkcie czekolady z orzechami.

Mój mąż ma bzika na punkcie wołowiny.

Mój mąż ma bzika na punkcie uczenia się języków.

Mój mąż ma bzika na punkcie wołowiny, a ja mam bzika na punkcie czekolady.

Czy twój wujek ma bzika na punkcie barszczu z uszkami?

Czy twój wujek ma bzika na punkcie barszczu bez uszek?

Nie, mój wujek ma bzika na punkcie mojej cioci.

Ciocia ma bzika na punkcie bałwanów.

Ciocia ma bzika na punkcie ulepienia bałwana, ale nie ma bzika na punkcie zrobienia bałwana z wujka.

Święty Mikołaj ma bzika na punkcie czekoladowych ciasteczek z mlekiem. (te, które się zostawia dla niego przy kominku według anglosaskiej interpretacji)

Żona Świętego Mikołaja ma bzika na punkcie roztrzepanej brody swojego męża.

A Wy macie bzika na punkcie czego?

W taki sposób możemy zachować odpowiedni nastrój i po krótkim joggingu umysłowym wrócić do stołu świątecznego z poczuciem zadowolenia. Zapraszam!

środa, 16 grudnia 2015

Wieprz - tygiel kulturowy

Według mego kochanego męża nie trzeba wyjeżdżać ze swojego kraju aby doświadczyć mieszankę kulturową. Należy natomiast szukać takich miejsc, w których możemy jej skosztować. Nowo powstałe przysłowie to sprawdziło się w poprzedni weekend gdyż wyruszyliśmy w drogę w piątek wieczorem i trzy godziny później znaleźliśmy się w nieprawdodobnie kolorowym otoczeniu.

Kilka tygodni temu dostaliśmy zaproszenie do Wieprza (mała wieś w Małopolsce) na spotkanie lokalnych miłośników podróży. Sama nazwa małego stowarzyszenia mnie zaintrygowała. Garść mieszkańców wymienionej miejscowości osiem lat temu wymarzyło sobie klub dla podobnych do nich samych osób, czyli dla chętnych poznawania świata, i nazwała go Klubem Kulinarnego Podróżnika. Upływem czasu ich pomysł spotykał się coraz większe zainteresowanie i dzisiaj ponad 60 osób zjawia się na comiesięcznych spotkaniach gastronomiczno-kulturowych.

Szybko przybyliśmy na miejsce i w celu zapewnienia różnorodności językowej podczas podróży bawiliśmy się w nasze ulubione gry językowe. Tłumaczyliśmy zdania z polskiego na francuski, później przeszliśmy na kombinację hiszpańsko-portugalski. Nie byłam jednak przygotowana na widok, który mnie spotkał zaraz po wejściu do klubu. Ale o tym później.

Z dworca odebrał nas kolega, u którego spędziliśmy kilka chwil rozgrzewając się przy ciepłej herbacie i smakowitym cieście marchewkowo-jagodowym (dziękujemy za pyszności.) Weszliśmy do kuchni i od razu zetknęłam się z dużą tabelą przedstawiającą egzotyczne owoce, takie, które pierwszy i ostatni raz widziałam tylko w Brazylii. Nasz gospodarz potem pokazywał nam kilka ciekawych rzeczy wydobytych z Morza Adriackiego podczas jednej ich podróży do Chorwacji, między innymi pozostałości jeżowców połączonych nicią. W tym momencie świat zaczął się zwężać w mojej percepcji i zdałam sobie sprawę z tego (po raz kolejny), że nigdy nie pojechałam do Chorwacji, mimo tego, że przez dwa dziesięciolecia mieszkałam w sąsiednim kraju.

Pojechaliśmy do miejsca, gdzie miało się odbyć spotkanie. Znaleźliśmy się w bardzo przyjaznej sali i dosłownie w każdym kąciku można było zobaczyć inny świat. Z jednej strony maski z Indonezji, z drugiej różnego rodzaju zabawki świnie wystawione w witrynach o szklanych pokrywkach, na głównej ścianie mapa świata na 2 razy 3 metry. Mapa była najbardziej interesującym elementem całego wyposażenia, gdyż na niej zostały oznaczone naklejką miejsca, o których zrobili prelekcje w ostatnich ósmiu latach w owym klubie. Na mapie obecnie znajduje się 107 naklejek!

Zaczęliśmy prezentację. O Brazylii można było mówić w nieskończoność i podejrzewam, że ta publiczność potrafiłaby słuchać jeszcze dłużej. W połowie prelekcji zrobiliśmy przerwę, ponieważ zaprosili nas na prawdziwą domową feijoada (fasolówka – narodowa potrawa brazylijska). Prezes klubu specjalnie sprowadził fasole z Meksyku, aby móc przygotować autentyczną fasolówkę, naprawdę byliśmy pod wrażeniem!

Po krótkim interludium kontynuowaliśmy prelekcję, w wolnej chwili piłam yerba mate (typowo południowo-amerykańska herbata o mocnym, charakterystycznym smaku) przypominając sobie spędzone w obozach indiańskich gorące dni. Gdzieś po fasolówce i pod koniec pierwszej herbaty granice się zacierały i po prelekcji znalazłam się w beztroskliwym świecie marzeń do spełnienia. Nigdy nie czułam się tak blisko moich dawnych marzeń podróżniczych jak wtedy.

Po tym jak gości opuścili salę i poszli do domu, garść osób jeszcze zostało i częstowało się winem gruzińskim, węgierskim i chilijskim. W pewnym momencie prezes odparł „pokażę Wam zdjęcia” i dopiero wtedy powiedział, że kilka dni wcześniej wrócił z Jordanii i miał przyjemność nurkować w Morzu Czerwonym. Pokazał przecudowne zdjęcia i nagrania o specjalnie dla turystów zatopionym czołgu i statku na głębokości 5-6 metrów pod wodą.

My z kolei mieliśmy przyjemność przenocować w prezesa domu, gdzie przed spaniem zareprezentował swoją zdumiewającą kolekcję hełmów. Niektóre rekwizyty pochodzą z okresu międzywojennego, albo jeszcze z dawniejszych czasów. Zobaczyliśmy hełmy z Indonezji, Wielkiej Brytanii, Niemiec, Afryki itd.

Na śniadanie poczęstowano nam dżemem z płatków różowych prosto z Jordanii oraz arabską mieszanką przypraw z tymianków, sezamów i oleju z oliwek. Pycha! Przy śniadaniu przejrzeliśmy książeczkę o najdziwniejszych jedzeniach świata, gdzie znalazła swoje miejsce nawet znana węgierska potrawa gulasz z jąder koguci a także flaki. No, cóż że z Węgier.

Nie jest to przez przypadek, że Klub jest przeznaczony Kulinarnym Podróżnikom. Wszyscy Ci oprócz podróży, są także wielbicielami wszelkiego rodzaju jedzenia. Gdy mowa o dowolnej destynacji, pierwsza informacja zawsze dotyczy trasy, druga pogody, trzecia obowiązkowo lokalnego jedzenia. Ten ostatni wątek jest najdłuższy.

Nasza podróż w duchu więc nie skończyła się poprzedniego wieczora, miała bowiem dogodną kontynuację przy stole. Nasza gospodarka z nostalgią opowiadała o 5-letnich wakacjach, które spędziła w Stanach pracując dla zamożnej rodziny jako opiekunka dzieci. Tata dzieci pod jej opieką był muzykiem i jeździł na trasy co chwilę. Jego zespół powinien był dosyć znany, gdyż pewnego razu wystąpili tuż przed koncertem Carlosa Santany! Dzięki temu ona miała szczęście spożyć śniadanie ze słynnym gitarzystą.


Lista zalet mieszkania na wsi obejmuje elementy z listy domowych smakołyków. Nasza rozmowa ciągała się przez godziny, pokrycie śniadaniowe stopniowo przemieniło się w pokrycie obiadowe. Nie dostrzegłam przerwy między dwoma posiłkami… W miarę gdy umysłowo wracaliśmy z obcych ziemi na polską, jedzenie coraz bardziej przypominało mi centralno-europejskie uczty: świeży pasztet, prawdziwe masło z lokalnej mleczarni, kiełbasy węgierskie, domowy boczek wędzony. Nasza podróż przy stole była pełno wrażeń, byliśmy na lądzie, w wodzie i w powietrzu. Życzę Wam dużo takich wspólnych kolacji!

niedziela, 15 listopada 2015

Pięćdziesiąt twarzy jesieni

Okazuje się, że u nas najbardziej mile widziane wydarzenia są właśnie te nieprzewidywane. Wczoraj pojechałam na szkolenie zorganizowane przez pracodawcy i ponownie poczułam zapał bycia nauczycielem zanurzając w bezbrzeżne morze gier do wykorzystania podczas zajęć językowych. Tu liczy się spotaniczność, twórczość i dynamika.

Zaraz po szkoleniu wróciłam do Gliwic, ponieważ mój mąż miał robić prezentację o kolorowej Brazylii – rzecz jasna – w języku esperanto. Dla najwspanialszego brazylijskiego poligloty esperanto jest bardzo specjalnym językiem. Zdaję sobie sprawę z tego, że ten akurat język zajmuje spore miejsce w jego wielkim sercu, ponieważ gdyby nie Ludwik Łazarz Zamenhof (twórca Esperanta), Marlon nie znalazłby się w Gliwicach. Oczywiście teraz uprościłam sprawę, przecież to nie Zamenhof, kto osobiście przekonał Marlona o opuszczeniu swojej obfitej w różne owoce i wszystkie możliwe odcienie zielonego i czerwonego ojczyzny.

Marlon niemal cztery lata temu przyjechał do Polski z pewnością, że może zostać pod skrzydłami przewodniczącego gliwickiego oddziału Polskiego Związku Esperantystów, pana Stanisława Mandraka. Na początku porozumiewali się głównie w esperanto, gdyż Brazylijczyk jeszcze nie posługiwał się taką wykwintną polszczyzną, jaką dzisiaj. Sporo czasu upłyneło od tego czasu, Marlon stopniowo wydostawał się spod chroniących skrzydeł swojego przyjaciela-tatę i dzisiaj zaczaruje go swoimi sprytnymi spostrzeganiami jakie ma o języku polskim.

Esperanto jest językiem, o czyim istnieniu od dawna wiedziałam, ale nigdy nie ciągał mnie specjalnie. Nie miałam z nim styczności, mimo tego, że są liczni wybitni esperantyści pochodzenia węgierskiego. Nie byłam przekonana o jego konieczności do momentu, kiedy pierwszy raz porozmawiałam z esperantystami na tygodniowym spotkaniu. Ludzie z różnych krajów porozumiewają się w języku, którego nikt nie posiada do końca. Nie jest on przyznaczony bowiem do żadnego narodu, kraju czy społeczności religijnej. Esperanto jest. Esperanto żyje w momencie, gdy go używamy. Jednak ci ludzie dzielą się tym samym zapałem, który czują wobec tego języka. Coś pięknego!

Wczorajsza konferencja została zorganizowana po raz 19. przez pana Stasia Mandraka, wielkie brawa i dziękujemy za poświęcony czas i wszelkie wysiłki ze strony ekipy organizującej. Moje najważniejsze spostrzeżenie dotyczy uczestników i zaproszonych gości. Wszyscy oprócz nas mieli powyżej sześćdziesięciu lat! Moja pierwsza myśl była taka: „musimy uratować Esperanto”. Później śpiewaliśmy znane polskie piosenki przetłumaczone na ten język, które sprawiało mi niezwykłą frajdę. W międzyczasie zobaczyłam stos książek z tyłu sali: na jednej z nich węgierski napis krzyczy „Esperanto egyenesen és közvetlenül”, czyli Esperanto w sposób prosty i bezpośredni. Otworzyłam ją i wydawało się niezmiernie sympatyczną. Zachciało mi się ją kupić i zżerać treść od razu. Jednak nie zdecydowałam się na kupno.

Los potoczył się tego dnia jednak w taki sposób, że Stano Marček, autor wyżej wymienionego podręcznika i prezes Słowackiego Związku Esperantystów podarował nam książkę. Od razu poprosiłam go o autograf i wspólne zdjęcie. Otworzyłam ją raz jeszcze i raptem przejrzałam wprowadzenie. Ostatnie jego zdanie brzmi „Witamy Ciebie w dużej, międzynarodowej rodzinie esperantystów!” Przepadłam, przyznaję się. Przekonali mnie i od dzisiaj uważam siebie za członka nowej rodziny, choć w tejże akurat rodzinie zajmuję miejsce niemowlęcia, gdyż na dzień dzisiejszy oprócz prostego przedstawienia się nic nie potrafię powiedzieć od siebie. I to wszystko przez czerwono-biało-zieloną książkę. I tak na dobrą sprawę wszystko przez Zamenhofa.

Po konferencji i po zdobyciu przeze mnie nowej osobowości zostaliśmy zaproszeni na obiad przez znajomych z kościoła. Rodzina, do której pojechaliśmy okazała się niezwykle kolorowa: dziadkowie niedawno wrócili po ośmioletnim pobycie w Irlandii, brat z rodziną przeprowadził się z Grecji do Polski i skoro wyjątkowo dużo wiedzieli o australijskich relacjach społecznych, domyśleliśmy się, że również są zapoznani z tamtym kącikiem świata. Wróciliśmy do domu przepełnieni kolorami i pięknymi przeżyciami.


Wszyscy na swój sposób przyczynili się do tego, że nasz weekend został przyodziany w przeróżne kolory. Zostało mi tylko jedno zadanie do wykonania: przyspieszyć naukę francuskiego, aby jak najprędzej móc przejść na Esperanto. A do tego czasu staram się rosnąć osobną komorę w sercu przeznaczoną dla Esperanta.

wtorek, 3 listopada 2015

Przedziwne przegięcie

Już od dawna mnie intryguje kwestia podobnych do siebie słów w języku polskim, tym bardziej jeżeli te słowa różnią się jedynie przedrostkami. Moja słynna gafa spowodowana podobieństwem słów uspokoić – zaspokoić zaliczy się do klasycznego kanonu historii językowych w moim życiu. Ale oprócz tego mam jeszcze kilka innych przekręconych uwag dotyczących przedrostków.

Przedrostek prze- w języku polskim jest szczególnie interesujący, gdyż ma on liczne znaczenia. Możemy bowiem przeczytać książkę i wtedy skończymy lekturę, czyli przedrostek zmienia aspekt czasownikowy. Możemy przejść przez ulicę, aby znaleźć się po drugiej stronie. Z drugiej strony przegrać nie znaczy to, że wytrzymujemy i walczymy do końca gry lub meczu, lecz ono jest związane z godnym pożałowania zakończeniem owej walki.

Możemy przekroczyć granicę a nawet przepisy, wtedy też będziemy po drugiej stronie czegoś, choć przykład o granicach to kojarzy nam się z przyjemnymi wyjazdami zagranicznymi, a w drugim (bardziej skrajnym) przypadku możemy się znaleźć po mniej przyjemnej stronie kratek więziennych. À propos przepisów, one dostały właśnie taką nazwę z pewnością dlatego, że wcześniej zostały napisane, czyli przed ich zastosowaniem. Natomiast przedobrzyć wbrew pozorom nie znaczy ulepszyć, lecz odnosi się straty lub przekroczenia miary. Możemy przechowywać przez całą zimę dżemy domowe w przykrytach tkaniną w kratki słoiczkach, aby na wiosnę rozkoszyć się smakiem ich przepysznej zawartości.

Najlepsze nastąpi dopiero teraz. W starszej wersji Waszego języka konanie znaczyło śmierć, ale upływem czasu to znaczenie mocno zacierało się i przechowuje się jedynie w slowie pokonać, gdyż wojsko może pokonać nieprzyjaciół. W życiu codziennym jednak stosuje się z większą frekwencją słowo przekonać, które dla znawcy współczesnej polszczyzny mało ma wspólnego z odejściem z tego świata.

Jeszcze ciekawsze jest to, jak ten przedrostek nabierze negatywne znaczenie. Używamy go przecież w połączeniu z przymiotnikami i to z zamiarem podkreślenia danej właściwości o większym natężeniu. Jedzenie może być przepyszne a kobieta przepiękna. Przedrostek na- kojarzy mi się z czymś szczególnie negatywnym, przecież oprócz okupacji i pokonania, wojsko również może najechać kogoś. W kontekście religijnym jednak naśladowanie Jezusa jest czymś mocno żądanym, gdyż Jego prześladowanie oznacza zupełnie coś innego. Przekupstwo (pomimo jego częstego występowania w społeczeństwie) jest czymś mało mile widzianym.

Widzę tylko jedno znaczenie, które uratuje przedrostek prze- przed jego całkowitym potępieniem. Przeprosiny bowiem zazwyczaj wyprzedzają przebaczenie. A to przynosi dużą ulgę.

Słowa zajęty i przejęty wzbudzały moją uwagę raz na początku moich studiów. Po polsku możemy zająć miejsce dla siebie, ewentualnie dla kogoś innego obok nas. Istnieje słowo okupować, które zostało zapożyczone z łaciny w znaczeniu zajęcie terenu siłami militarnymi. W nawiasach mówiąc przy takich akcjach pewnie stosowano nieco przemocy.

O wrażeniu podobieństwa wyrazów zajęty i przejęty prawie zapomniałam, aż kiedy pewnego dnia zauważyłam, że te dwa pojęcia są formalnie związane również w innych językach. Portugalski ocupado to Wasz zajęty, a podobnie do tego preocupado (słowo przedłużone o przedrostek pre-) znaczy przejęty w sensie zmartwiony. To ostatnie też jest ciekawym wyrażeniem, gdyż u jego korzeniach kryje się słowo martwy. Dzięki mojemu mężowi wiem, że Japończycy mają ciekawe wyrażenie na zajęty: osoba zajęta ma martwe, podzielone na kawałki serce, ponieważ nie ma czasu na zajmowanie się nim. Czyli następnym razem zamiast komuś powiedzieć „nie przejmuj się” pocieszcie go zdaniem „zajmuj się swoim sercem”.

„Anikó, ty teraz przeginasz” – myśli Czytelnik pokiwając głową z dezaprobatą. „Przejdź na reszcie do sedna tego wpisu.” No dobra, dobra. Zauważcie, że jak się jest przejęty czymś, to znaczy, że poświęca na przemyślenie czegoś więcej niż potrzebne uwagi. Zastanawia się nad tym, zajmuje się tym, aż w końcu przejmuje się nim.

W lecie przejechaliśmy polowę Brazylii, aby spełniać wspólne marzenie z moim mężem, czyli odwiedzić Indian na ich właśnych wioskach. Nigdy wczęsniej nie widziałam takiej spokojnej społeczności. Oni nie są zbyt zajęci – zajmują się jedynie tym, co jest konieczne do życia i przeżycia na łonie natury. Może z tego powodu… nie przejmują się.


Nie przedawkujcie obaw, ponieważ wtedy zamiast być zajętym będziecie przejęci i, jak na to same nazewnictwo stanu emocjonalnego wskazuje, taki przypadek jest przegięciem. Jak przesadzacie czymś, to przesadzajcie jedynie fiołki ogrodowe, ponieważ akurat teraz jest pora na zajmowanie się nimi. Zostało mi włożenie gratulacji przeczytania całego artykułu. Bądźcie z siebie dumni, gdyż przezwyciężyliście masę tekstu. Nie przestańcie przychodzić na blog i przekazujcie link swoim znajomym!

czwartek, 22 października 2015

Bóg wie...

Drodzy Moi Czytelnicy i drodzy Uczący się języka [insert language]. Czy zauważyliście, że to samo zdanie może zabrać nowe znaczenie gdy je wypowiecie w innym języku? A może to, że to samo zdanie wypowiedziane przez obcokrajowca mówiącego w Waszym języku ojczystym brzmi zupełnie inaczej?

Mówi się, że od pierwszego momentu naszego życia na powierzchni ziemi, a bardziej konkretnie od tego momentu, gdy pierwszy raz usłyszymy głos naszej mamy (jeszcze prawdopodobnie w jej łonie), zaczynamy budować skojarzenia emocjonalne ze słowami wypowiedzianymi w języku, który ma się stać naszym językiem ojczystym. To ma wiele dalekosiężnych konsekwencji. Rzekomo wielu ludzi ma kłopot z wyrażeniem swoich uczuć w innym niż ojczysty języku. Poezja napisana w języku obcym nie dociera do serca człowieka, który rozumie ale nie „czuje” tego języka. Słowa tracą swojej „wagi”, to znaczy, przekleństwa nie brzmią aż tak strasznie dla uszy obcokrajowca jak w jego języku i podobnie do tego, słowa miłości w innym języku nie wydawają się przesłodzone autentyczną serdecznością.

Klasycznym przykładem braku emocjonalności w obcym języku jest I love you po angielsku. Wydaje się takim płaskim zdaniem a nawet półzdaniem, nie może ono być zatem tak pięknobrzmiące jak nasz Wasz KOCHAM CIĘ. Tutaj natomiast mam krótką uwagę. Wyznanie miłości przecież może być składane w jakimkolwiek języku. Czy dotrze do naszego serca zależy od osoby składającej wyznanie...

Mam znajomego Węgra, który mi kiedyś relacjonował historię zderzenia z rodowitym Polakiem w pewnej jednostce, gdzie głównie sprzedano napoje. Mój znajomy przez przypadek usiadł na miejscu w.w. osoby, która niebawem wyraził swoje rozczarowanie w niezwykle treściwy sposób przekazując swoją wiadomość w krótkim pytaniu „co Ty k... tu robisz?” Podejrzewam jednak, że on powiedział „Ty” przez „t”. W każdym razie mój znajomy, zamiast oburzyć się, zapytał grzecznie „co Pan powiedział? Ale dlaczego Pan jest tak zdenerwowany? Niepotrzebnie przecież. Proszę bardzo.” Dopiero po zderzeniu zdał sobie sprawę z tego, że mógł przecież się oburzyć, gdyż ten Pan tak na dobrą sprawę go obraził. Zdał sobie również sprawę z tego, że taka akcja nie skończyłaby się tak samo, gdyby się wydarzyła z nim na Węgrzech. Zakładał bowiem, że nawet jak obca dla niego osoba odezwie się do niego używając przekleństw po węgiersku, on to interpretuje jako obrażenie. Całkiem inaczej jest natomiast w języku obcym, gdyż przestanie czuć wagi słów oraz zacierają się granice między słowami dozwolonymi a słowami tabu.

Poezja... piękna poezja... czy można rozkoszyć się wierszami w innym niż nasz ojczysty języku? Pewnie, że tak. Wystarczy przeczytać wiersze, w których jest pełno onomatopei... Moim ulubionym przykładem jest Lokomotywa Juliana Tuwima. Oto mój ulubiony fragment:

Najpierw
powoli
jak żółw
ociężale
Ruszyła
maszyna
po szynach
ospale.
Szarpnęła wagony i ciągnie z mozołem,
I kręci się, kręci się koło za kołem,
I biegu przyspiesza, i gna coraz prędzej,
I dudni, i stuka, łomoce i pędzi.

A dokąd? A dokąd? A dokąd? Na wprost!

Genialne, po prostu genialne. Słyszę jak powoli ruszy pociąg. Być może dla mnie cały język polski brzmi jak dudnięcie, stuknięcie i pędzenie lokomotywy… lubię podróżować pociągiem, stąd moje uwielbienie Waszego języka? Bóg wie.

A propos Bóg wie. Z chęcią dodajemy zdanie „Isten tudja” (dosłownie Bóg wie) do naszych wypowiedzi, gdy rzeczywiście brak nam informacji na jakiś temat. Gdy natomiast to powiemy po węgiersku, to znaczy po prostu to, że my sami nie wiemy i najprawdopodobniej nie zdobędziemy dalszej informacji. Jednym słowem koniec tematu. Gdy słyszałam „Bóg wie” po polsku, nie odkryłam nic nowego. Hm, Bóg wie, tak jak na Węgrzech. No ale przynajmniej On wie. To ja się nie martwię. Ale CI Brazylijczycy! Oni go używają inaczej. Mówią „Deus que sabe” (to Bóg wie) w taki sposób, jakby chcieli powiedzieć „słuchaj, tego ja tak naprawdę nie wiem, ale idź se spytaj się Boga, bo On jest ten, który wie. Masz się nie martwić. Jak chce, to ci powie. Ja już się nie martwię, bo jestem pewien tego, że On wie. I to zupełnie wystarczy.”


Bóg wie, kochani, dlaczego jesteśmy tu na tej ziemi i dlaczego dostałam akurat węgierski a Wy—polski. Kontynuujcie jednak naukę innych języków i wierzcie w to, że granice są tworzeniem wyobrażenia ludzkiego. Można je pomazać, zacierać, przekroczyć, przesunąć i usunąć. A Wasza ciekawość tego świata sięga do takich odległości, gdzie tylko Bóg wie

piątek, 16 października 2015

Po brazylijsku – druga odsłona

W dzisiejszym wpisie spróbuję złamać kolejny stereotyp o Brazylijczykach, który widocznie rozpowszechnił się w kulturze europejskiej. Świat śródziemnomorski i południowo-amerykański wielu z nas kojarzy się ze świętym spokojem, wolnym rytmem życia. Na przykład pierwsza rzecz co wejdzie nam do głowy myśląc o Hiszpanii to siesta. A druga... może skojarzone z nią lenistwo?

Czy Brazylijczycy są leniwi? Czy są lekceważący? Dlaczego wielu ludzi sądzi, że oni myślą tylko o „fiesta” i nie lubią pracować? Zadałam pytania wzorując na opinii, którą wielu ludzi się dzieli i którą kilkakrotnie wysłuchałam przed naszym wyjazdem do Brazylii.

Szczerze mówiąc, ja miałam nieco inne wrażenie o naszych bratankach z tamtej części świata. Wyobrażałam sobie, że oni zawsze są weseli, radośni, uśmiechnięci i to może z tego powodu, że nie mają kłopotów. Przecież to jest absurdalne... uśmiech ma tyle wspólnego z życiem bez problemów co ręcznik z podręcznikiem. Ciekawe co nas czeka po drugiej stronie świata... Czy będzie kraj mlekiem i miodem płynącym? Kraj gdzie na pierwszy rzut oka można twierdzić, że ludzie żyją bez problemów? Czy oni są weselsi od nas, bo znają jakiś tajemniczy przepis na takie życie? A może to wszystko z powodu lekkomyślności, beztroskliwości?

Zadane pytania prowadzą nas w różnych kierunkach. Niebawem jednak zobaczycie, że jedno z drugim jest połączone. Pozorne lenistwo i pozorna beztroskliwość bowiem wywodzą się z tego samego źródła.
(Poniżej podaję fragment z dziennika podróży.)

29 lipca 2015r. Godzina 13:00. Conceicao do Araguaia.

Słońce aż razi. Szerokość rzeki Araguaia staje się coraz mniejsza. Różnicę się zauważa z dnia na dzień. Wchodzimy do wody. Mąż ostrzega: „idź przesuwając powoli swoje stopy aby rozpędzić płaszczki”. Za dużo informacji zawartej w jednym zdaniu. Marlon lubi przekazać nieprzyjemne informacje w sposób pośredni, żeby nie wystraszyć ludzi. Do mnie natomiast dotrze tylko jedna informacja: w Araguaia są płaszczki. Dlaczego nie wspomniał nic o płaszczkach w Europie? Dlaczego ja nic nie wiem o czyhających na ludzkie dusze płaszczkach? Dlaczego one mają się chować w piasku na dnie tej rzeki??? DLACZEGO? Na te myśli zastygłam w bezruchu na krótką chwilę. Widząc jednak jak inni chodzą rozweseleni, ogarnęłam się i poszłam za moim mężem-obrońcą.

Dzisiaj jesteśmy na plaży, ponieważ postanowiliśmy odwiedzić koleżankę, która tymczasowo mieszka na wyspie. Hm, myślę sobie, ciekawy pomysł, może koleżanka szczególnie lubi przyrodę. Chyba że tkwi coś innego za tą ucieczką od codziennego pośpiechu świata. A, znowu myślę w sposób europejski. Jaki codzienny pośpiech? Tutaj nie widziałam żadnego pośpiechu. Ludzie pracują, dzieci powoli szykują się do szkoły, ale pośpiechu nie ma.

Płyniemy tak zwaną „voadeira” aby się dostać na wyspę jak najszybciej. Nasz prowadzący mnie oświeca, że woadery (mogę tak spolszczyć słowo?) są takie duże (dla maksymalnie 10 osób), ponieważ zazwyczaj całe rodziny je wynajmują. A tutaj rodzina liczy około 7-8 osób.

Widok, który się tworzy przed moimi oczyma jest nieopisalny. Malownicze wysepki nad rzeką boczną od Amazonki i na tych wysepkach liczne, przyjazne namioty zamontowane z bambusu i wysuszonych liści palm. Mężczyźni łowią ryby w świętym spokoju, kobiety je myją. Druga łódka nas omija, mahamy i uśmiechniemy się.

Z prowadzącym umawiamy się, że za półtorej godziny wraca po nas. Błąkamy się w lesie. Szybko się okaże, że to co wyspa kryje jest dużo więcej niż drzewa i kilka namiotów. Ścieżki prowadzą nas na tak zwane obozy. Na jednym z tych obozów kilkanaście osób rozbiło swoje nowoczesne namioty, powieszało hamaki pomiędzy palmami i czeka cierpliwie na obiad czytając gazetę lub książkę albo grając w karty ze znajomymi. Jestem w raju? Zaczynamy rozmawiać z panią, która widocznie jest tutaj rozeznana, gdyż maha do nas chochlą zapraszając nas do kuchni. Podejdziemy i porozmawiamy. W końcu rozumiem pochodzenie tych namiotów z bambusu! Północni Brazylijczycy mają obyczaj wyprowadzić się ze swojego domu na kilka tygodni lub aż na dwa miesiące na wyspę, która się pojawi nad rzeką w suchej porze roku. Przy pomocy ekspertów i przyjaciół budują tymczasowe namioty, gdzie umieszczają kuchenkę, piec, garnki, sztućce, inne gadżety kuchenne i żyją na łonie natury. Mają wszystko co podstawowe: miejsce do jedzenia, kącik do spania, kabin do kąpieli.

Co oni robią? Wracają do korzeni. Do natury. Tam, skąd pochodzimy. Robią to połącząc siły z rodziną i przyjaciółmi. Takich obozów bowiem jest kilkanaście na wyspie i na każdym z nich znajduje się około dwudziestu osób.

Czy oni pracują? Tak. Codziennie wsiadają w swoją woaderę i dopłyną do miasta, aby potem pójść pieszo do pracy. Bez pośpiechu.

Czy oni są leniwi? Drogi Czytelniku... oni budują dom leśny na wyspie, o której wiedzą, że ją zaledwie dwa miesiące później zaleje rzeka Araguaia i wszystko co nie zostanie zabrane przez nich, będzie zabrane przez fale... Czy byłbyś gotów odbudować domek rok za rokiem?

Dlaczego to robią? Na jednym obozie znajduje się około dwudziestu osób. Oni się wyprowadzą wraz ze swoją rodziną i przyjaciółmi. Spędzają czas razem, mężczyźni łowią ryby, kobiety je myją i gotują, wszystko w zgodzie z naturą. Przy tym, oni pracują codziennie. Ale codziennie wracają na wyspę, aby spędzać wieczór w miłym towarzystwie i dbać o swoje relacje.

Czy oni mają problemy? Pewnie że tak... mówili o problemach finansowych, rodzinnych i zdrowotnych. Problemy są identyczne. Podejście natomiast jest inne.


Brazylijczycy potrafią kochać życie. Tak, widzieliśmy ich wiele razy na plaży, na obozach leśnych i różnych imprezach. Ale to nie znaczy, że to jest jedyna rzecz, którą się interesują. Znaczy to, że po pracy lub w weekend zamiast zostać w domu, wychodzą z innymi. W związku z tym, mają o wiele lepiej rozbudowane życie społeczne niż my, Europejczycy. I co za tym idzie... są bardziej zadowoleni ze swojego losu.

piątek, 9 października 2015

Jesteśmy "multimedialni"

W dzisiejszym wpisie zamierzałam dalej pisać o naszych niesamowitych doświadczeniach z Brazylii. Ale los potoczył się inaczej niż spodziewane. Zapewniał on odrębny temat do opisania, w mianowicie referat o ciekawym artykule w dzisiejszym Dzienniku Zachodnim.

W walizkach obok mnóstwo prezentów od mojej teściowej i szwagierki schowaliśmy kilka worków miłych wspomnień, uroczystych chwil spędzonych z przyjaciółmi, żartów, buziaków, uścisków od ludzi, których Marlon od kilku dobrych lat nie widział. Ale te worki sprawiały, że walizki były lżejsze. Jedynie woreczek smutku pożegnania obciążył nasze barki.

Po powrocie z kraju egzotycznych owoców i jeszcze bardziej egzotycznych twarzy, znaleźliśmy się w tak zwanej szarej codzienności. Okazuje się jednak, że szary ma szereg odcieni (i tutaj nie odnoszę się do książki, który twierdzi, że kolor szary ma aż pięćdziesiąt twarzy). W związku z tym wiele zaskoczeń kryje także w naszym życiu codziennym. Podaję tutaj przykład. We wtorek wróciłam do domu po pracy i mój świeżo wypieczony mąż zaskoczył mnie wiadomością.

Zadzwonił do Marlona pewien dziennikarz z Dziennika Zachodniego, który chciał zrobić z nim wywiad. Pozornie dziennikarze działają bardzo skutecznie, gdyż reporter zadał mu kilka pytań już telefonicznie i stwierdził, że z tej rozmowy napisze cały artykuł. Do tego artykułu jednak należy dołączyć kilka zdjęć. Co zrobimy? Umówimy się z fotografem na środę! Tak się urodziły nasze gwiazdy dzięki Dziennikowi Zachodniemu i już dzisiaj możecie zobaczyć te gwiazdy w magazynie dołączonym do Dziennika.

Po angielsku istnieje wyrażenie idiomatyczne „flash in the pan”, które dosłownie znaczy „błysk na patelni”. Chyba da się rozumieć, że wyrażenie znaczy coś, co ma chwilowe istnienie, potem wszyscy szybko o niej zapomną. Błyskawicznie. W rzeczywistości wyrażenie odnosi się do osób, stylów, piosenek, filmów, które odniosą tymczasowy sukces, ale nie potrafią utrzymać swojego uprzywilejowanego miejsca na dłuższą metę. Czy w Dzienniku Zachodnim jest błysk na patelni?

Dzięki mężowi wiem, że portugalski używa perełki językowej, gdyż jego mówcy nazwą „pano pra costura” (czyli „szmata do szycia”) tematy, które ciągną przez długi okres i cały czas daje coś nowego do dyskusji. Jednym słowem, temat rzeka. Coraz więcej osób zwraca się do nas z zapytaniem o ewentualnym wywiadzie i my z radością udzielamy je. Mamy na myśli ogłaszać nasze warsztaty, dotrzeć do jak największej publiczności i zdradzać kilka małych tajemnic o nauce języków obcych. Aczkolwiek temat zawsze się zacznie od tego samego pytania: „jak to się zdarzyło, że akurat tu w Gliwicach Brazylijczyk i Węgierka poznali się?” Z chęcią opowiadamy o naszej osobistej historii też, przecież zdamy sobie sprawę z tego, że nasze małżeństwo jest dosyć niezwykłe. Czy jednak ten temat daje coraz więcej „szmaty do szycia”?


Dobrze, dobrze, to jedna z wielu gazet. Pojawimy się raz a co potem? Jesteśmy tak zwanymi „monomedialnymi”, skoro tylko raz się zjawimy w mediach. Ale potem przypomnimy sobie, że Telewizja Śląska też cieszyła się już naszą gościnnością! Oprócz tego… wiecie co… przeczytajcie proszę Życie na Gorąco za trzy tygodnie. :) Być może coś zabłyśnie na tej samej patelni… Oficjalnie, w pełni staliśmy się multimedialni.

piątek, 2 października 2015

Po brazylijsku

Południowo-amerykańskie wyluzowanie jest mocno uzależniające: jak raz go skosztujesz, nigdy nie będziesz chciał wypaść z tego rytmu. Ale czy nasze wyprzedzenia względem brazylijskiego sposobu życia są prawdą? W kolejnych wpisach zadam kilka pytań sugerujących stereotypy o tym bajecznym kraju i o ile to możliwe, obalam mity na podstawie własnych dotychczasowych doświadczeń.

Czy Brazylijczycy zawsze się spóźniają?

Nie.

Po pierwsze, mają swoisty sposób umówienia się na spotkanie. Mówi się mniej więcej „widzimy się o szóstej-siódmej wieczorem”. Na tak wyznaczone spotkanie nie warto przybyć prędzej niż szósta trzydzieści. To jest część ich kultury, mocno zakodowana w podświadomości zbiorowej. Jednak takie obyczaje mają dalekosiężne konsekwencje. Konferencje, szkolenia, wszelkie warsztaty weekendowe się organizuje bez określenie zbliżonego programu czy rozkładu wydarzeń. Kiedy się sprawdzi oficjalną stronę konferencji, nie znajduje się tam żadnej listy zaplanowanych do omówienia tematów.

Brak rozkładu także dotyczy autobusów miejskich, które zwykłą jeździć jedynie w większych miastach i stolicach pojedynczych stanów. Dokładny rozkład jazdy jest świętą tajemnicą kierowców oraz bezcenną wiedzą pasażerów, którzy regularnie jeżdżą na danej linii. To ci pasażerowie, którzy są studnią informacji i przychodzą pomocą w krytycznym momencie. (Pod warunkiem, że rozumiesz portugalski.)

Czyli dlaczego Brazylijczycy się nie spóźniają? Nie ma przecież dokładnej godziny spotkania, ani określonego rozkładu. Autobusy nie mają opóźnień. Opóźnienie jest bowiem czymś relatywnym i brak rozkładu to brak punktu odniesienia. Opóźnienie istnieje tylko z naszej perspektywy.

Moja ulubiona anegdota o opóźnieniach jest związana z organizacją naszego ślubu. W Brazylii ślub się realizuje przy pomocy całej ekipy organizatorów, którzy są odpowiedzialni za aranżację lokalu, za muzykę, za dekorację, za przebieg wydarzeń, za przyjęcie gości przed ceremonią itp. Oni świetnie zarządzają czasem i generalnie w dniu ślubu (to taka moja obserwacja) wyznaczają osobę, która od czasu do czasu ma podchodzić do panny młodej i ją uspokajać uśmiechając, że wszystko przebiega według planu.


W dniu ślubu jeden z organizatorów podszedł do nas i szeptem nam powiedział: „Błagam Was, nie zaczynajcie punktualnie. Macie się spóźnić przynajmniej pół godziny, bo tak jest elegancko.” Uważam, że w pełni ustosunkowaliśmy do jego prośby, gdyż nasz ślub zaczął się dwugodzinnym opóźnieniem... i miał rację: ceremonia była niezwykle elegancka.

środa, 23 września 2015

Perspektywy z Bratysławy

Tekst redagowany dnia 1 lipca 2015.

Moi Drodzy! Oto kolejny wpis redagowany na niezmiennym, wiecznie pachnącym świeżymi wypiekami dworca stolicy Słowacji. Bułki przynoszono, rolki przesunięto, wielu klientów już przybyło.

Mam bzika na punkcie czegokolwiek co jest świeżo wypieczone i zawiera drożdże lub zakwas. No dobrze, dobrze, wiem, że nie samym chlebem żyje człowiek, ale każdy ma swoje słabe punkty. Oprócz tego, pozbyć się silnych nałogów to w cale nie bułka z masłem. Po licznych próbach redukowania ilości spożytych przeze mnie wszelkich źródeł węglowodan, chleb nadal jest przedmiotem mojej największej fascynacji kulinarnej. Czekam więc na przesunięcie rolek, jak ci spragnieni treści kulturalnej czekają na przesunięcie kurtyny w teatrze. Sztuka się zaczęła, innym słowem lud się rzucił na bułki.

Senny poranek i nadchodzące wydarzenia kierują moimi myślami ku światu bajek. Bruno Bettleheim w swojej sławnej książce Cudowne i pożyteczne szczegółowo opisuje pewną bajkę o dziewczynie wyrzuconej z domu wraz z jej bratem. Wiele bajek zacznie się od motywu wyrzucenia z domu. To nic innego niż moment rozpoczęcia dorosłego życia, gdyż człowiek musi stawiać czoło trudnościom po opuszczeniu bezpiecznego gniazda rodziców i poszukać nowy sposób aby zarobił na kawałek chleba. Według opowiadania, dziewczyna polazła do głębi lasu i mimo jej licznych ostrzeżeń, jej brat wypił łyk wody leśnej rzeki. W związku z tym on stał się sarenką i w tej postaci śledził dalej swoją siostrę. Żyli o chlebie i wodzie ale byli szczęśliwi. Brat jednak był bardzo swobodną duszą i wiele razy zostawił swoją siostrę w domku leśnym, w którym ostatecznie się osiedlili. Zabłąkiwał w celu odkrywania tajemniczego lasu. Pewnego razu jak wracał do swojej siostry, towarzyszyło mu książe z sąsiedniego królestwa. Młody (rzecz jasna) zakochał się w (rzecz jasna) pięknej dziewczynce z (rzecz jasna) pierwszego wejrzenia i mocno nalegał aby ona natychmiast sie przeniosła do jego pałacu i wyszła za niego.

Kto dałby arbuza/kosza/czerninę/czarninę tak zdecydowanemu mężczyźnie… Krótko mówiąc książe tak skutecznie przypochlebiło się jej, że dziewczyna się zgodziła na zaślubiny pod warunkiem, iż sarenka zamieszkuje z nimi w pałacu. Zdajmy sobie sprawę z tego jednak, że bycie księciem to ciężki chleb i mężczyzna o takiej odpowiedzialności potrzebuje wsparcia silnej kobiety. Bohaterka sprawdziła się w swojej nowej roli, dzięki czemu królestwo zaczęło prosperować i para królewska żyła spokojnie i szczęsliwie aż do śmierci. Mówi się, że każdy zjadacz chleba owego królestwa dzielił się tą radością.


Od czasu pożegnania się z moim poprzednim chlebodawcą, w stu procentach przeszłam na nowy tor profesjonalny, w mianowicie stałam się nauczycielką. Uczę języków siebie i innych. Dzięki temu, przede mną są dwa miesiące przerwy pracy lektorskiej, co jednocześnie oznacza, że nadszedł czas na błyskawiczne samokształcenie się. Zamiast ugotowania czerniny/czarniny, moi rodzice powitali narzeczonego chlebem i solą, w związku z czym, w lipcu pobierzemy się aż dwa razy – raz na Węgrzech i raz w Brazylii. Potem (może powstać z tego nowe powiedzenie) będziemy dzielić się chlebem i dachem.

czwartek, 11 czerwca 2015

Ciasteczka, które zwiedzały pół Europy i ostatecznie osiedliły się na Śląsku

Czwarty warsztat językowy za nami. Mamy nadzieję, że przekazaliśmy dużo użytecznych pomysłów, z których skorzystając uczestnicy będą rozwijać swoje umiejętności językowe. Mamy również nadzieję, iż udało nam się przekazać to co najważniejsze: przede wszystkim trzeba mieć chęć do nauki. Jestem natomiast cały czas dłużna jednej bardzo ważnej rzeczy, w mianowicie udostępnienia przepisu magicznych ciasteczek.

Ciasteczka te w oryginale (czyli po węgiersku) nazywają się „linzerkarika”. Po polsku dosłownie „pierścień z Linzu”. Uważam, że tutaj dużo pozostaje do wyjaśnienia, więc zacznijmy od początku, czyli od etymologii nazewnictwa. Owe chrupiące ciasteczka pochodzą z Linzu, z bajecznego miasteczka Południowej Austrii. Rzecz jasna, Węgrzy nauczyli się przepisu od austriackich cukierników w wieku 19, w erze Monarchii Austro-Węgierskiej. Zawsze mówię, że wiele się zmieniło w owej epoce na lepsze… Do tych rzeczy należy widocznie nasza kuchnia.


Mimo tego, że te ciasteczka odniosły niezwykle ogromny sukces w naszym kraju, nazwa się nie zmieniła, wręcz przeciwnie, używając tej samej nazwy aż do dzisiaj, wyrażamy swoją wdzięczność ku Austriakom za specjalny prezent.


Dobrze, wiemy skąd „linzerkarika” pochodzi oficjalnie. Jeżeli chodzi jednak o to jak one dotarły do naszej rodziny, to trudno mi powiedzieć. „Linzerkarika” ma wiele wersji, więc każda babcia i mama inaczej je pieczy. Wszyscy mają bowiem swój najlepszy sposób na nie. U Was się mówi „co kraj, to obyczaj”. Węgrzy natomiast powtarzają „ahány ház, annyi szokás”, czyli „co dom, to obyczaj”. Przecież każde gospodarstwo domowe ma swój sposób działania, ma swoje najlepsze przepisy i te przepisy zawsze zostały przekazane z pokolenia na pokolenie i jestem tego pewna, iż w każdej rodzinie polskiej istnieją przysmaki, które tylko babcia umie przygotować. Chyba właśnie dlatego nie zdarzyło mi się jeszcze jeść dwóch identycznych serników domowych.


W każdym razie, ciasteczka te znalazły bardzo dobre miejsce w naszym rodzinnym domu: towarzyszyły one niemal każdemu sobotniemu obiadowi kiedy byłam małą dziewczynką. Pamiętam dokładnie jak moja mama zwykła je przygotować i przypuszczam, że ja w taki sam sposób je robię. Chyba nawet przejęłam to charakterystyczne zmarszczenie brwi…


Na życzenie licznych miłych uczestniczek dzisiaj zdradzę sekret mojej rodziny od strony mamy. Niech pochodzące z Linzu i popularne na Węgrzech ciasteczka „linzerkarika” odnajdą swoje zasłużone miejsce na Śląsku…


Linzerkarika


Składniki:


500 gr mąki pszennej
250 gr masło (Kasia)
200 gr cukru pudru
2-3 łyżki śmietany (18%)
tarta skórka jednej cytryny
łyżeczka sody oczyszczonej


Linzerkarika jest proste. Wyżej wymienione składniki należy dokładnie wyrabiać w misce a potem włożyć ciasto do lodówki na godzinę. Następnie rozwałkujemy ciasto na desce na kilkamilimetrową grubość. 


Na Węgrzech używamy specjalnie do linzerkarika wymyślonych foremek, ale niestety, tutaj w Polsce nie są one dostępne. W każdym razie, możemy używać jakiejkolwiek foremki według uznania. Dla studentów mieszkających na stancji lub w akademiku zamiast wałka do wałkowania (masło maślane…) polecam butelkę wina a zamiast foremek zwykłe szklanki o odpowiednią średnią. (Sprawdziły się.) 




Następnie położymy je na blachę wysmarowaną masłem i posypaną mąką lub na blachę z papierem do pieczenia. Należy piec w przegrzanej piekarniku na 180 stopni. Pierwszą porcję piekę nieco dłużej (maksymalnie 10 minut) aż ciasteczka dostaną złocisty kolor. Trzeba uważać, ponieważ ciasteczka są cienkie (tylko soda powoduje, że trochę wzrosną w piekarniku). 


Polecam poczęstować się ciasteczkami z niewielką ilością dżemu (marmolady? konfitury? powideł?). Oczywiście, najbardziej autentyczny smak uzyskujemy używając powideł węgierkowych. :) Jak ktoś ma ochotę i czas, może połączyć dwa ciasteczka powidłem. Jeżeli oprócz czasu i ochoty, ktoś ma sporą samodyscyplinę, to może poczekać jeden dzień, by ciasteczka się nieco zmiękczyły. Przez ten dzień ciasteczka należy przechowywać w chłodnym, suchym miejscu niedostępnym dla dzieci (i siebie).





Smacznego!


piątek, 5 czerwca 2015

To co najdroższe

Moi Drodzy, na pewno słyszeliście już mądrość „to co najcenniejsze, nie można kupić w sklepie za pieniążki”. Podczas przygotowywania się do dzisiejszej prezentacji kolejnego warsztatu językowego zrobiło mi się jakoś nostalgicznie. Przypomniałam sobie początki mojego pobytu w Polsce i zdążyłam zobaczyć swoją drogę z perspektywy czasu.

Moja przygoda z Polską zaczęła się trzy i pół roku temu, kiedy wysiadłam z autobusu w Krakowie i poszukałam drugiego, który mnie zawiózł do Lublina. Pięć godzin później zaczęłam szukać akademiku, w którym miałam zamieszkać na kolejne dwa lata. Dwa lata minęły jak jeden dzień, nadszedł czas poszukiwania pracy. Raptem znalazłam idealną: tłumaczka w Gliwicach. Jak widzicie, poszukiwanie charakteryzowało moją drogę do tej pory.

Bardzo długo (przynajmniej tak się zdaje) szukałam swojej drogi. Kiedyś zastanowiłam się nad tym, dlaczego droga nazywa się drogą w języku polskim. W języku angielskim używa się słowa „way”, które również oznacza sposób. Ale w Waszym języku słowo to ma specjalny smak. Jego drugie znaczenie bowiem jest „cenny”, „wartościowy”. Szukamy swojej drogi, jakby ona była najcenniejszym skarbem na świecie. I właśnie tak jest: poszukiwanie swojej drogi równa się poszukiwaniem skarbu i jak go raz się znajdzie, nie opuści się go nigdy. Moja droga jest moim najdroższym skarbem na świecie.

Nadszedł kres poszukiwania, teraz odnajduję się u Was, w uczeniu się języków, w organizowaniu warsztatów oraz przy moim drogim Marlonie. ;)

Zapraszamy Was serdecznie na dzisiejszy warsztat językowy „Więcej niż słówka”. Wydarzenie odbędzie się na ulicy Barlickiego w Domu Aktywnej Młodzieży od godz. 10 do godz. 13:15 oraz od godz. 14:45 do godz. 18. Możecie się zapisać na miejscu! Zainteresowani będą mieć możliwość nabycia niedawno ukazanej książki z wywiadem z Marlonem Couto Ribeiro. Gorąco Wam polecam dzieło! Mimo tego, że znałam mniej więcej 80 procent opowiadania, książka mnie wciągała tak mocno, że w przeciągu czterech godzin ją skończyłam. Zobaczymy się tam na miejscu, gdzie (mam nadzieję) najwyżej słów będę szukała od czasu do czasu. :)

sobota, 30 maja 2015

Ambasador Węgier w Gliwicach

Godzina 5:50, Bratysława. Poranny słowacki wiatr pojękiwa za cienkimi oknami dworca autobusowego. Miasto otwiera oczy a wyobraźnia – skrzydła. Najlepsza pora na pisanie.

Z ciekawością obserwuję zbierający się tłum przed okienkiem. Tutaj nie sprzedają biletów. Nie, nie. Tutaj za zaledwie dziesięć minut podnoszą rolki piekarni. Młode dziewczęta sprawdzają smartphone’a, chłopaki szurają nogami po podłodze. Wszyscy tak naprawdę czyhają na świeże wypieki. Ja też, tylko mam dobry kamuflaż: piszę do Was ale rzeczywiście dybię na wypieki kakaowe o kształcie ślimaka. Pycha!

Mówi się żartobliwie, że Marlon jest ambasadorem honorowym Brazylii w Gliwicach, ale nie tylko tam. Miał okazję reprezentować swoją ojczyznę w przeróżnych sytuacjach, zarówno na spotkaniach turystycznych w języku polskim jak i na konferencjach Esperantystów. Z chęcią dzieli się wszystkim co wyróżnia Brazylię wśród pozostałych państw świata. Jest takich rzeczy oczywiście sporo począwszy od niezwykłej przyrody, kolorowej flory i fauny terenu Pantanal czy Amazonki, przez tak apetyczne owoce, że widząc je na YouTubie normalnie ślina cieknie, do pięknych miast tętniących życiem i radością. Przewiduje się, iż po powrocie z dwumiesięcznego pobytu nigdy nie będę tą samą osobą. Już teraz domniemam, że są dwa rodzaje człowieka: ten, który jest Brazylijczykiem i ten, który chce nim być.

Odkładając żarty na półkę na chwilkę, chciałabym się przyznać, że powoli ze mnie też się robi amabasadorka Węgier. Od początku mojego pobytu w Polsce, około 23 127 osób się pytało mnie co sądzę o stosunkach polsko-węgierskich. Wsponimając te miłe chwile postanowiłam poświęcić wpis tematowi legendarnej przyjaźni dwóch narodów.

Ostatnio pojechałam do jednego z zespołów szkół na Śląsku, ponieważ dostałam zaproszenie od kadry na przedstawienie swojego kraju oraz ogłoszenie naszych nadchodzących warsztatów. Byłam zachwycona prośbą ale jednocześnie czułam się zakłopotana, przecież historia nie jest moją dziedziną, a jednak musiałam wstanąć przed nastolatkami i o niej mówić. Nie dało się długo ukryć, że moja prezentacja nie zachwycała młodzieży. Prawdą jest, że wybrałam epizody wojenne, anegdoty z bitew, ponieważ moja publiczność składała się z szesnastoletnich chłopaków. Łudziłam się tym, że może ich rozbawię tym moimi historyjkami, ale okazało się, że moje domniemanie daleko mija się z rzeczywistością. Musiałam przyznać, że co do tematu przyjaźni polsko-węgierskiej w ich przypadku miałam do czynienia z tak zwaną „tabula rasa”. Ja miałam nałożyć pierwsze rysy. Miałam kontrowersyjne poczucia: „jestem pierwszą Węgierką, która robi na nich wrażenie!” a potem… „jestem pierwszą Węgierką, która robi na nich wrażenie…”.

Po mojej wizycie zaczęłam się zastanawiać, ile wiedziałam o Polsce i naszej legendarnej przyjaźni po maturze. Jak wspominam swoją pierwszą styczność z polską kulturą, to nie mogę się dziwić, że owi młodzi Polacy nie byli rozbawieni podczas mojej prezentacji. Wszystkie niemal informacje były zupełnie nowe, czyli nie mogli ich skojarzyć z niczym.

Patrząc wstecz na system oświatowy Węgier, uważam, że u nas temat stosunków polsko-węgierskich jest traktowany po macoszemu zarówno na szczeblu podstawowym jak i na średnim. Jaka szkoda! Zdałam sobie sprawę z tego dopiero wtedy, kiedy pierwszy raz w swoim życiu napotkałam Polaków na ulicy i później na uniwersytecie ślęczając nad książką dzieła Polski. Przyjaźń polsko-węgierska to wiele więcej niż zapożyczone słowa takie jak gulasz, leczo, dobosz, hejnał czy bogracz (który jako potrawa w ogóle nie istnieje na Węgrzech – bang!) i przekroczy wymiary powiedzenia „Polak-Węgier dwa bratanki i do szabli i do szklanki” (które ma mało znaną kontynuację, ale o tym później). Nasza przyjaźń sięga średniowiecza.

W porządku chronologicznym mój pierwszy ulubiony epizod naszej wspólnej historii dotyczy jednego ze zjazdów Wyszehradzkich. U Was Czechy, Polska i Węgry mają nazwę zbiorową „trójkąt wyszehradzki” i to właśnie odnosi się do czternastego wieku, w którym władcy tych krajów zwykli się spotykać w zamku wyszehradzkim. Podczas ostatniego zjazdu polski król Kazimierz Wielki wyznaczył na swojego następcę w razie bezpotomnej śmierci królewicza Ludwika (syna Karola Andegaweńskiego, ówczesnego króla Węgier). Kazimierz Wielki umarł bez potomka i w zaistniałej sytuacji Ludwik odziedziczył polski tron łącząc nasze kraje w unii personalnej.

Następny epizod, który jest blisko mego serca, miał miejsce podczas wiosny ludów. Wy Polacy wiele razy wykazaliście solidarność w stosunku do Węgrów. Istnym dowodem tego jest zaangażowanie polskich wodzów w bitwach przeciwko władzy habsburskiej. Jednym z największych bohaterów tej ery, generał Józef Bem (znany jako Bem apó po węgiersku) był naczelnym wodzem powstania węgierskiego. Bardzo rzadko wymieniamy natomiast Józefa Wysockiego, który również uczestniczył w rewolucji i walczył po stronie węgierskiej jako wódz trzytysięcznego legionu polskiego. Przykro mi, że przeoczymy takie epizody i takie ważne osobistości dzieła. Węgierska młodzież może kojarzyć nazwiska Wysockiego jedynie z piosenki „Lovakkal jöttél Wysocki(j)” (tłum. przybyłeś na koniu, Wysocki) słynnego współczesnego zespołu Quimby.

Myślę, że dojrzewając coraz lepiej rozumiem co znaczy pielęgnowanie przyjaźni i utrzymanie kontaktów międzynarodowych. Z czasów wojen światowych jest wiele opowiadań, anegdot, legend, którymi trzeba się dzielić, aby utrzymać świadomość naszej przyjaźni. Na początku pierwszej wojny światowej walka toczyła się między innymi na froncie galicyjskim, czyli w okolicach Krakowa, Tarnowa, Nowego i Starego Sącza. W polskich diwizjach nieraz wyróżnił się Węgier (na przykład porucznik Sándor Pintér, korespondent wojenny Ferenc Molnár). Moim ulubionym epizodem burzliwej historii drugiej wojny światowej jest przyjaźń Henryka Sławika i Józsefa Antalla seniora. Mimo wszelkich zastrzeżeń, Węgry w tym czasie przyjęli tysiące uchodźców zarówno Żydów jak i Polaków i w tym największy udział miały dwie wyżej wymienione osoby.

Jest mi niezmiernie miło, gdy ktoś mnie pyta o przyjaźń polsko-węgierską. Wtedy powiem, że istnieje, ponieważ ją odczuwam. Po mojej wizycie w szkole postanowiłam czytać więcej o naszych stosunkach, ponieważ jesteśmy pokoleniem, które jest odpowiedzialne za utrzymanie tejże relacji oraz za przekazanie bezcennej wiedzy o naszej przyjaźni kolejnemu pokoleniu.

Mój kolejny zjazd do szkoły w celu wprowadzenia młodzieży w świat międzynarodowej przyjaźni nastąpi już we wtorek. Przede mną długa droga, ale co ma robić Ambasador? Jeździć, mówić, ogłosić, zwiastować i od czasu do czasu rozkoszować się egzotycznymi smakami potraw obcej ziemii.

Wraz ze słowackim pieczywem skończyły się moje pomysły. W międzyczasie młody Słowak poprosił mnie o przesunięcie krzesła, ponieważ potrzebował miejsce aby rozkładał swoje stanowisko na książki. Bratysława żyje. Czas ruszyć! Farewell, Slovakia! I na koniec przyjmijcie błogosławieństwa: „… oba zuchy oba żwawi, niech im Pan Bóg błogosławi!”

piątek, 22 maja 2015

Co mi daje uczenie się języków?

Mimo tego, że zbliża się lato i wszelkie zapachy przypominają już najgorętszą porę roku, mój najmilszy cały czas ubiera się na cebulkę. Właściwie to jest jedyny kontekst w którym Marlon i cebula wchodzą w pozytywną relację: Marlon ubiera się na cebulkę. Wiosna przyniosła mi wiele ciekawych odkryć, dzisiaj dzielę się z Wami jednym z nich.

Koleżanka zadała mi pytania, które usłyszałam i na które miałam udzielać odpowiedzi wiele razy. Skąd w ogóle polski? Dlaczego akurat polski? Jak to się zaczęło? Wtedy sobie przypomniałam, jaką miałam motywację do nauki Waszego pięknego języka na samym początku.

Po raz pierwszy zetknęłam się z polskim w moim rodzinnym mieście Győr, gdy usłyszałam ludzi ubranych w folkowych strojach rozmawiających ze sobą w magicznie brzmiącym języku. Polski zaś w tej chwili brzmiał jednocześnie miękko, melodycznie i twardo, aż potężnie. Bardzo egzotyczne połączenie wrażeń odniosłam owego dnia. Oczywiście zachwycił mnie ten język od razu. Ci ludzie maszerowali po naszym historycznym deptaku taszcząc kontrabasy, stroje, skrzypce. Sprawiali naprawdę niesamowite wrażenie, i mimo tego, że wtedy byłam dość nieśmiałą osobą, zainicjowałam rozmowę z jednym z nich. Pogawędkę oczywiście rozpoczęłam w języku angielskim, gdyż opanowałam już ten język na w miarę przyzwoitym poziomie.

Kiedy się dowiedziałam, że są z Polski, nieco się zdziwiłam i zawstydziłam, ponieważ mimo naszej historycznej przyjaźni mało co wiedziałam o Waszym państwie. Miałam wtedy siedemnaście lat, byłam przeciętną uczennicą klasy gimnazjalnej i tego dnia zobaczyłam drzwi na nowy świat. Mimo takiego silnego doznania, na naukę nie nadszedł moment aż do rozpoczęcia studiów wyższych. Jednak myślę, że zaczęłam ją we właściwej chwili.

Wtedy miałam na myśli wyjechać do Polski, nawiązać kontakt z tym zespołem muzycznym i może ich odwiedzić kiedyś. Miałam motywację, aby dogadywać się z nimi w ich języku. Moi znajomi i rodzina nazwali mnie marzycielką. Mieli rację.

Moim marzeniem z dzieciństwa był kierunek anglistyczny, tak więc kiedy się dostałam na wymarzoną uczelnię, byłam w siódmym niebie. Z zapałem się uczyłam angielskiego, czytałam nawet nudne dla innych książki. Robiłam listy słów i zachęcało mnie to do dalszej nauki, że coraz więcej rozumiałam z lektur.

Pod koniec pierwszego semestru nadszedł moment na wybranie drugiego kierunku. Marzyło mi się zostać nauczycielką a później językoznawcą, więc wybór drugiego kierunku filologicznego był jedyną ewidentną opcją. Zastanawiałam się nad hiszpańskim, ale (na moje szczęście) bez co najmniej podstawowej znajomości języka nie można się zapisać na kierunki uznane za popularne, takie, jakie są hiszpański czy francuski na Węgrzech. Nawet na anglistyce nam powtarzano dosyć często, że uniwersytet nie ma spełniać funkcji szkoły językowej, więc jeżeli ktoś nie posługuje się językiem wystarczająco dobrze, pod koniec roku akademickiego musi się pożegnać z kadrą.

Wracając do polskiego, pewnego lutowego dnia wpadłam na genialny pomysł odwiedzania lektoratu tego języka na naszej polonistyce. Wtedy już byłam nieco zestresowana, ponieważ na większości kierunków zamknęli już rejestrację i rozpoczęły się lekcje. Na recepcji jednak poinformowano mnie, iż nie było możliwości zacząć studia polonistyczne w połowie roku, ponieważ było zbyt mało chętnych. Ale w tym momencie już byłam pewna tego, że chcę uczyć się polskiego. Nie chciałam wybrać drugiego kierunku na siłę nawet ze względu na potencjalne przesunięcie zakończenia studiów. Uzbroiłam się w cierpliwość, ale nie marnowałam czasu…

Zanim poszłam na pierwszą lekcję na drugim roku, zaczęłam czytać książkę „Polish in 4 weeks”. Wydawało mi się, że książka ta postawiła poprzeczkę dosyć wysoko: „opanuj język polski w czterech tygodniach”. Jednak później zdałam sobie sprawę z tego, że może autor miał na myśli „wszystko z języka polskiego, co ewentualnie można opanować w przeciągu czterech tygodni”. Jest bardzo dobrą książką, materiał, który przerobiłam przez wakacje, pozwolił mnie na zrozumienie najbardziej podstawowych zasad ortograficznych. Rozpierała mnie duma, gdy po kilku lekcji PNJP (praktyczna nauka języka polskiego) mój profesor zapytał mnie czy mam polskie pochodzenie. Wiedziałam dokładnie, że to dzięki mojemu wysiłkowi, który zrobiłam podczas wakacji.

Moją motywacją były wyjazd do Polski i ponowne spotkanie z zespołem. Na drugim roku polonistyki dostałam stypendium Erasmus na pół roku do Lublina. Podczas mojego pobytu rzeczywiście się umówiliśmy na spotkanie ze starymi znajomymi. Właściwie tylko wydukałam kilka zdań i mało zrozumiałam z tego co oni mówili. Byłam nieco rozczarowana z biegiem wydarzeń i zaczęłam się zastanawiać nad tym, czy straciłam motywację. Odpowiedź była niezwykle prosta: nie. Podczas tego semestru spędzonego w gronie Polaków oraz przez wszystkie miłe wspomnienia, o które się wzbogaciło moje życie, wiedza, którą dzięki nim nabyłam, zachęciły mnie do dalszej nauki i sprawiły, że zostałam miłośniczką polskiego.


Gdy ktoś mnie zapyta, czy mam motywację do nauki, powiem szczerze… nie. Mam zapał. Robię to, ponieważ lubię, napawa mnie radością, pociesza mnie i nieraz pomaga wypierać stłumione uczucia. W nauce bowiem można znaleźć uwolnienie, może ona funkcjonować jako terapia. Ale o tym wszystkim później napiszę…