sobota, 30 maja 2015

Ambasador Węgier w Gliwicach

Godzina 5:50, Bratysława. Poranny słowacki wiatr pojękiwa za cienkimi oknami dworca autobusowego. Miasto otwiera oczy a wyobraźnia – skrzydła. Najlepsza pora na pisanie.

Z ciekawością obserwuję zbierający się tłum przed okienkiem. Tutaj nie sprzedają biletów. Nie, nie. Tutaj za zaledwie dziesięć minut podnoszą rolki piekarni. Młode dziewczęta sprawdzają smartphone’a, chłopaki szurają nogami po podłodze. Wszyscy tak naprawdę czyhają na świeże wypieki. Ja też, tylko mam dobry kamuflaż: piszę do Was ale rzeczywiście dybię na wypieki kakaowe o kształcie ślimaka. Pycha!

Mówi się żartobliwie, że Marlon jest ambasadorem honorowym Brazylii w Gliwicach, ale nie tylko tam. Miał okazję reprezentować swoją ojczyznę w przeróżnych sytuacjach, zarówno na spotkaniach turystycznych w języku polskim jak i na konferencjach Esperantystów. Z chęcią dzieli się wszystkim co wyróżnia Brazylię wśród pozostałych państw świata. Jest takich rzeczy oczywiście sporo począwszy od niezwykłej przyrody, kolorowej flory i fauny terenu Pantanal czy Amazonki, przez tak apetyczne owoce, że widząc je na YouTubie normalnie ślina cieknie, do pięknych miast tętniących życiem i radością. Przewiduje się, iż po powrocie z dwumiesięcznego pobytu nigdy nie będę tą samą osobą. Już teraz domniemam, że są dwa rodzaje człowieka: ten, który jest Brazylijczykiem i ten, który chce nim być.

Odkładając żarty na półkę na chwilkę, chciałabym się przyznać, że powoli ze mnie też się robi amabasadorka Węgier. Od początku mojego pobytu w Polsce, około 23 127 osób się pytało mnie co sądzę o stosunkach polsko-węgierskich. Wsponimając te miłe chwile postanowiłam poświęcić wpis tematowi legendarnej przyjaźni dwóch narodów.

Ostatnio pojechałam do jednego z zespołów szkół na Śląsku, ponieważ dostałam zaproszenie od kadry na przedstawienie swojego kraju oraz ogłoszenie naszych nadchodzących warsztatów. Byłam zachwycona prośbą ale jednocześnie czułam się zakłopotana, przecież historia nie jest moją dziedziną, a jednak musiałam wstanąć przed nastolatkami i o niej mówić. Nie dało się długo ukryć, że moja prezentacja nie zachwycała młodzieży. Prawdą jest, że wybrałam epizody wojenne, anegdoty z bitew, ponieważ moja publiczność składała się z szesnastoletnich chłopaków. Łudziłam się tym, że może ich rozbawię tym moimi historyjkami, ale okazało się, że moje domniemanie daleko mija się z rzeczywistością. Musiałam przyznać, że co do tematu przyjaźni polsko-węgierskiej w ich przypadku miałam do czynienia z tak zwaną „tabula rasa”. Ja miałam nałożyć pierwsze rysy. Miałam kontrowersyjne poczucia: „jestem pierwszą Węgierką, która robi na nich wrażenie!” a potem… „jestem pierwszą Węgierką, która robi na nich wrażenie…”.

Po mojej wizycie zaczęłam się zastanawiać, ile wiedziałam o Polsce i naszej legendarnej przyjaźni po maturze. Jak wspominam swoją pierwszą styczność z polską kulturą, to nie mogę się dziwić, że owi młodzi Polacy nie byli rozbawieni podczas mojej prezentacji. Wszystkie niemal informacje były zupełnie nowe, czyli nie mogli ich skojarzyć z niczym.

Patrząc wstecz na system oświatowy Węgier, uważam, że u nas temat stosunków polsko-węgierskich jest traktowany po macoszemu zarówno na szczeblu podstawowym jak i na średnim. Jaka szkoda! Zdałam sobie sprawę z tego dopiero wtedy, kiedy pierwszy raz w swoim życiu napotkałam Polaków na ulicy i później na uniwersytecie ślęczając nad książką dzieła Polski. Przyjaźń polsko-węgierska to wiele więcej niż zapożyczone słowa takie jak gulasz, leczo, dobosz, hejnał czy bogracz (który jako potrawa w ogóle nie istnieje na Węgrzech – bang!) i przekroczy wymiary powiedzenia „Polak-Węgier dwa bratanki i do szabli i do szklanki” (które ma mało znaną kontynuację, ale o tym później). Nasza przyjaźń sięga średniowiecza.

W porządku chronologicznym mój pierwszy ulubiony epizod naszej wspólnej historii dotyczy jednego ze zjazdów Wyszehradzkich. U Was Czechy, Polska i Węgry mają nazwę zbiorową „trójkąt wyszehradzki” i to właśnie odnosi się do czternastego wieku, w którym władcy tych krajów zwykli się spotykać w zamku wyszehradzkim. Podczas ostatniego zjazdu polski król Kazimierz Wielki wyznaczył na swojego następcę w razie bezpotomnej śmierci królewicza Ludwika (syna Karola Andegaweńskiego, ówczesnego króla Węgier). Kazimierz Wielki umarł bez potomka i w zaistniałej sytuacji Ludwik odziedziczył polski tron łącząc nasze kraje w unii personalnej.

Następny epizod, który jest blisko mego serca, miał miejsce podczas wiosny ludów. Wy Polacy wiele razy wykazaliście solidarność w stosunku do Węgrów. Istnym dowodem tego jest zaangażowanie polskich wodzów w bitwach przeciwko władzy habsburskiej. Jednym z największych bohaterów tej ery, generał Józef Bem (znany jako Bem apó po węgiersku) był naczelnym wodzem powstania węgierskiego. Bardzo rzadko wymieniamy natomiast Józefa Wysockiego, który również uczestniczył w rewolucji i walczył po stronie węgierskiej jako wódz trzytysięcznego legionu polskiego. Przykro mi, że przeoczymy takie epizody i takie ważne osobistości dzieła. Węgierska młodzież może kojarzyć nazwiska Wysockiego jedynie z piosenki „Lovakkal jöttél Wysocki(j)” (tłum. przybyłeś na koniu, Wysocki) słynnego współczesnego zespołu Quimby.

Myślę, że dojrzewając coraz lepiej rozumiem co znaczy pielęgnowanie przyjaźni i utrzymanie kontaktów międzynarodowych. Z czasów wojen światowych jest wiele opowiadań, anegdot, legend, którymi trzeba się dzielić, aby utrzymać świadomość naszej przyjaźni. Na początku pierwszej wojny światowej walka toczyła się między innymi na froncie galicyjskim, czyli w okolicach Krakowa, Tarnowa, Nowego i Starego Sącza. W polskich diwizjach nieraz wyróżnił się Węgier (na przykład porucznik Sándor Pintér, korespondent wojenny Ferenc Molnár). Moim ulubionym epizodem burzliwej historii drugiej wojny światowej jest przyjaźń Henryka Sławika i Józsefa Antalla seniora. Mimo wszelkich zastrzeżeń, Węgry w tym czasie przyjęli tysiące uchodźców zarówno Żydów jak i Polaków i w tym największy udział miały dwie wyżej wymienione osoby.

Jest mi niezmiernie miło, gdy ktoś mnie pyta o przyjaźń polsko-węgierską. Wtedy powiem, że istnieje, ponieważ ją odczuwam. Po mojej wizycie w szkole postanowiłam czytać więcej o naszych stosunkach, ponieważ jesteśmy pokoleniem, które jest odpowiedzialne za utrzymanie tejże relacji oraz za przekazanie bezcennej wiedzy o naszej przyjaźni kolejnemu pokoleniu.

Mój kolejny zjazd do szkoły w celu wprowadzenia młodzieży w świat międzynarodowej przyjaźni nastąpi już we wtorek. Przede mną długa droga, ale co ma robić Ambasador? Jeździć, mówić, ogłosić, zwiastować i od czasu do czasu rozkoszować się egzotycznymi smakami potraw obcej ziemii.

Wraz ze słowackim pieczywem skończyły się moje pomysły. W międzyczasie młody Słowak poprosił mnie o przesunięcie krzesła, ponieważ potrzebował miejsce aby rozkładał swoje stanowisko na książki. Bratysława żyje. Czas ruszyć! Farewell, Slovakia! I na koniec przyjmijcie błogosławieństwa: „… oba zuchy oba żwawi, niech im Pan Bóg błogosławi!”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz